UmiĹscy
http://ctud.blox.pl/html/...,21.html?138185
Światło ze Wschodu
W pewnym sensie urodziłem się okultystą, a już na pewno z „okultystycznym obciążeniem”. Ojciec parał się różdżkarstwem ( kiedy umarł pozostawił mi w spadku swoje wahadełko ), moja babcia stawiała kabałę, ja zaś, będąc dziesięcioletnim chłopcem asystowałem jej przy tej czynności. Nie byli „zawodowcami”, posiadali natomiast paranormalne zdolności. Odziedziczyłem je po nich i już w 14 roku życia dane mi doświadczyć pierwszego okultystycznego „oświecenia”. Wydarzyło się to w Wielką Sobotę, 9 kwietnia 1966 roku na pewnej górze nieopodal Kielc ( dzień ten przez długie lata uznawałem za datę moich „duchowych narodzin” ). Ogarnęła mnie wtedy i wypełniła dziwna, wydobywająca się spod ziemi i zstępująca z nieba moc, która niosła ze sobą radość i poczucie „swojskości”. Czym była? Nie wiedziałem. Zdawałem sobie tylko sprawę, że jest odwieczna, pradawna.
Wydarzenie to sprawiło, że zainteresowałem się mitologiami różnych ludów, a zwłaszcza Greków. Zeus, Hades, Dionizos byli dla mnie bardziej realni niż biblijny Bóg ( pierwszy kamienny ołtarz ku ich czci zbudowałem w wieku 17 lat ). Nie traktowałem tych bóstw jednak jako kogoś, kto realnie istnieje. Naczytawszy się dzieł Fryderyka Nietschego uważałem że personifikują oni różne aspekty jednej, potężnej „dionizyjskiej siły”, która przenika kosmos i nadaje mu dynamikę – jest mocą kreującą i niszczącą zarazem.
Potem zacząłem studiować etnografię i zafascynowałem się Orientem - Indiami, indyjską filozofią, religią i mistyką, a zwłaszcza taoizmem, buddyzmem i tantrą. Mój stosunek do chrześcijaństwa był bardzo krytyczny. Owszem, przeczytałem ewangelie, by poznać to, czego uczył Jezus i odkryłem w tym, o czym mówił wiele analogii do nauk orientalnych mistrzów, bliższy mi był nieosobowy Absolut buddyzmu zen oraz jogi ( praktykę medytacyjną rozpocząłem w 1972 roku ), niż nowotestementowy Bóg Ojciec. Najbardziej zaś odpowiadało mojej wizji świata to, o czym pisali w swoich księgach taoistyczni mistrzowie: Lao Tsy i Czuang Tsy. Tak naprawdę nie rozumiałem ich słów, choć opisy Tao – niepojętej i nieuchwytnej zasady wszechświata – zdawały mi się wtedy czymś, co najlepiej odzwierciedla naturę tej mocy, z którą zetknąłem się w kwietniu 1966 roku. Z tej też racji szukałem samotności, chciałem bowiem być jej jak najbliżej i wszystkie wolne chwile spędzałem w Bieszczadach, chadzając po nich sobie tylko znanymi ścieżkami.
Tu czułem się najlepiej. Byłem tylko ja i ta moc, która „prześwietlała” kosmos, objawiając się podobnym mnie samotnikom w szumie drzew, w zachodach i wschodach słońca, w zwierzętach, które podchodziły pod mój namiot, by pić wodę ze strumienia... Tu też napisałem swoją pierwszą powieść – Księgi dolin ( została ona wydana w 1983 roku ).
Latem 1977 roku po raz pierwszy pojechałem do Indii i zachwyciłem się Azją. Znałem już wówczas sanskryt, tłumaczyłem upaniszady, Bhagawatgitę, napisałem pracę magisterską o obrzędzie budowy domu w Indiach starożytnych i – planując doktorat - chciałem zająć się badaniami kultur indyjskich plemion. Marzenie to zrealizowałem w czasie dwóch dalszych „indyjskich wypraw”, które odbyłem w latach 1979 i 1984 – 1985. Jednocześnie pisałem swoją drugą i trzecią powieść – Miasto twarzy ( rok wydania 1993 ) i Jednorożec, albo traktat hermetyczny ( książka ta nigdy nie ukazała się w całości, jej fragmenty były publikowane w różnych czasopismach ).
Obie te książki znamionuje odmienny niż wcześniej stosunek do Transcendencji. Mówiąc najkrócej lektura ewangelii, a potem całej Biblii (księga ta była jedyną książką w języku polskim, którą zabrałem ze sobą, wyjeżdżając na stypendium doktoranckie w Indiach), jak również religioznawcze studia nad sufizmem, hinduizmem i judaizmem sprawiły, że zacząłem wierzyć w osobowe Bóstwo; w kreatora świata, który stwarza go nieustannie mocą swojego Słowa i się w nim uobecnia. Najbardziej poruszył mnie Hymn o miłości apostoła Pawła. Bóg jest miłością, miłość do innego człowieka – przejawem trwania w Bogu. Tego właśnie brakowało mi w orientalnej duchowości. Tu też dużo mówiło się o niej, ale... No właśnie, ale... To „ale” wyrażało się tym, że orientalny mistyk nie kocha człowieka, lecz Boga w człowieku. Niby drobiazg, jednakże bardzo istotny. Ani Paweł, ani Jezus nie mówili – kochaj skryte w ludzkiej duszy bóstwo. Mówili o bliźnim. O kimś takim samym jak ja, z wszystkimi swymi przywarami i dobrymi cechami. Mówili o całym człowieku, o osobie, a nie o „cielesnym pokrowcu”, w który wciela się Bóg, by doświadczyć iluzji świata i szukać z niej uwolnienia na drodze duchowej iluminacji.
Nie oznaczało to wcale, że stałem się chrześcijaninem. Przeciwnie. Uważałem, że we wszystkich duchowych tradycjach zawiera się prawda i że mogę szukać jej wszędzie, wszystkie bowiem duchowe ścieżki biegną do jednego, wspólnego punktu – do Boga. Jeśli więc w trakcie rozlicznych dysput, które prowadziłem w Indiach jawiłem się hinduistom jako chrześcijanin, indyjscy chrześcijanie dostrzegali mnie jako kogoś pozostającego pod wpływem hinduizmu. Nie mieściłem się w żadnych „standardach” i byłem z tego powodu bardzo dumny.
Wróciwszy do Polski zacząłem pracować na Uniwersytecie Łódzkim, gdzie szybko zyskałem uznanie dobrego wykładowcy, specjalizując się z geografii religii. Moje prywatne poszukiwania koncentrowały się teraz na ezoterycznej i mistycznej tradycji Zachodu. Najpierw ( przez przypadek ) zetknąłem się ze spirytyzmem, ten jednak szybko mnie zniechęcił ( nie chciałem służyć za medium, którym chcąc nie chcąc byłem ), potem z alchemią, hermetyzmem, astrologią, gnozą, no i oczywiście z kabałą. Ta ostatnia zachwyciła mnie i to nie tylko ze względu na swą emanacyjną wizję Bóstwa, lecz głównie dlatego, że wedle niej człowiek jest współpracownikiem Boga – kimś, kto poprzez swoje „powołanie” i uzyskane od Boga dary realizuje Jego wolę.
Ja je miałem. Moim powołaniem było pisarstwo, darem – umiejętność pisania powieści. Głowa kipiała mi od pomysłów, zeszyty pęczniały od notatek. Obraz Boga-artysty, Boga „opowiadającego” wszechświat swoim Słowem i kreującego nim naszą rzeczywistość zdominował mój umysł do tego stopnia, że odnosiłem wrażenie, iż wiem po co stworzył świat i dlaczego ciągle go stwarza. Byliśmy Jego „cząstkami”. Nasze słowa były Jego twórczymi słowami. Nasze oczy były Jego oczami. Nasze doznawanie świata było Jego doznawaniem świata. Ile tych światów istniało? Tyle, ile oczu, języków... Tyle, ile w nim istot... Miliardy kosmosów, a każdy inny, inaczej doświadczany i przeżywany. Dopiero w Bogu – twierdziłem - chaos ów stawał się porządkiem, a porządek – dynamiczną całością niezmierzonej przestrzeni boskiego umysłu, w którym przeszłość i przyszłość spotykają się w jednym punkcie. Bóg nie jest Bogiem umarłych, lecz żywych... – powtarzałem słowa Jezusa. W nim wszystko żyje, bo trwa zanurzone w wiecznym, boskim Teraz. Teraz żyje w Nim Mojżesz, Sokrates, Nietsche, a i ja kiedy umrę, tam będę. Więcej! Już tam jestem. Czasu przecież nie ma, czas jest złudzeniem. Jest ziemia, powietrze, woda, ogień. I stwórcze Słowo, ów boski ignis ardens ( ogień wiecznego pałania ) utożsamiany w hermetycznych tekstach z Merkuriuszem, a w traktatach różokrzyżowców z kosmicznym Chrystusem – Punktem Omega katolickiego teologa, Teilharda de Chardin...
Tarot
Pisząc rozmaite książki i artykuły, pracując nad fuzją rozmaitych systemów duchowych i raz po raz doświadczając osobistej relacji z Bogiem nawet nie dostrzegłem, że moje pierwsze małżeństwo zaczyna się „sypać”, a co gorsza popadliśmy z żoną w taką biedę, że ledwie wiązaliśmy koniec z końcem. Chcąc temu zaradzić, latem 1987 roku wyjechałem do Szwecji, gotów nawet wróżyć babcinymi kartami, byleby tylko zapewnić sobie i żonie jakieś godziwe życie. Tak też się i stało. Okazałem się bardzo dobrym wróżbitą, chętnie goszczonym w domach tamtejszej Polonii. Za pierwszą wypłatę kupiłem karty tarota, niedostępne ówcześnie w kraju. Był nim tarot marsylski. Kiedy otworzyłem opakowanie spostrzegłem ze zdumieniem, że choć pierwszy raz go widzę, że znam skądś te wizerunki i wcale nie muszę uczyć się ich dywinacyjnych znaczeń. Wystarczyło bym wziął do ręki jakąkolwiek kartę i natychmiast „przypomniało” mi się jej wróżebne znaczenie. Pisząc rozmaite książki i artykuły, pracując nad fuzją rozmaitych systemów duchowych i raz po raz doświadczając osobistej relacji z Bogiem nawet nie dostrzegłem, że moje pierwsze małżeństwo zaczyna się „sypać”, a co gorsza popadliśmy z żoną w taką biedę, że ledwie wiązaliśmy koniec z końcem. Chcąc temu zaradzić, latem 1987 roku wyjechałem do Szwecji, gotów nawet wróżyć babcinymi kartami, byleby tylko zapewnić sobie i żonie jakieś godziwe życie. Tak też się i stało. Okazałem się bardzo dobrym wróżbitą, chętnie goszczonym w domach tamtejszej Polonii. Za pierwszą wypłatę kupiłem karty tarota, niedostępne ówcześnie w kraju. Był nim tarot marsylski. Kiedy otworzyłem opakowanie spostrzegłem ze zdumieniem, że choć pierwszy raz go widzę, że znam skądś te wizerunki i wcale nie muszę uczyć się ich dywinacyjnych znaczeń. Wystarczyło bym wziął do ręki jakąkolwiek kartę i natychmiast „przypomniało” mi się jej wróżebne znaczenie.
Tarot. Obrazkowa księga, przekaz, medium, zapisana w symbolach historia inicjacji Głupca... Tak, to było to! Coś dopasowane do mojej wyobraźni i sposobu interpretowania świata. Odkrywszy zaś jego związki z kabałą wpadłem w zachwyt. Wszak kabalistą byłem już od dłuższego czasu. Tarot pojawił się więc nie jako jakaś nowa opcja duchowych zainteresowań, lecz jako kontynuacja tego, do czego sam doszedłem i o czym pisałem, nie używając kabalistycznych terminów. Chłonąłem go, zaczytywałem się rozmaitymi książkami, kiedy zaś pewna, stara okultystka, z którą zetknąłem się pod koniec mojego pobytu w Szwecji stwierdziła, ze nie musi mnie niczego uczyć o tarocie, ponieważ „mam go w sobie”, uznałem, że warto te zainteresowania pogłębić i wykorzystać je w przygotowywanej przeze mnie następnej powieści traktującej o piątej wyprawie Krzysztofa Kolumba ( książka ta pod tytułem Tajemnica z Puri została opublikowana w 1992 roku ).
Wróciwszy do Polski kontynuowałem wróżbiarski proceder, wzbudzając zaciekawienie znajomych dziennikarzy. Za ich namową zabrałem się do pisania dwóch książek o tarocie: Tarota. Kart, które wróżą oraz traktującej o historii tych kart Biblii szatana. Obie te książki wyszły na początku lat dziewięćdziesiątych, stając się pierwszymi, oficjalnie wydanymi w Polsce pozycjami poświęconymi tarotowi.
Lata 1990 – 1994 były jednym z najważniejszych okresów w moim życiu. Rozwiodłem się, zamieszkałem w Warszawie, ponownie ożeniłem, urodzili się moi dwaj synowie, opracowałem dwie talie tarota, publikowałem artykuły na łamach różnych pism ezoterycznych i będąc uznanym autorytetem w tej dziedzinie intensywnie zajmowałem się rozpowszechnianiem wiedzy na jego temat, jak również dywinacją, prowadzeniem kursów oraz szkoleń przeznaczonych dla przyszłych adeptów kartomancji. Nocami praktykowałem magię rytualną, rozmaite medytacje kabalistyczne polegające na intonowaniu imion Boga sygnujących dziesięć gałęzi kabalistycznego Drzewa Życia itp. Używałem do tego celu opracowanej przeze mnie talii kart zwanej Tarotem Magów. Wszystkie jego wizerunki namalowałem osobiście, zgodnie z wizjami, jakich doznawałem. Jego symbolikę wyjaśniłem w trzeciej książce o tarocie noszącej ten sam tytuł. Podobnie jak dwie pierwsze doczekała się ona dwóch wydań, talia zaś – po jej „artystycznej obróbce dokonanej przez Jana Opalińskiego - publikowana była kilkakrotnie i zyskała uznanie ludzi z ezoterycznych środowisk Polski, Francji i Hiszpanii.
Inicjacja
Tak stałem się jednym z ważniejszych liderów polskiego ruchu New Age. W maju 1992 roku znów spłynęło na mnie światło i doświadczyłem dotknięcia czegoś, co identyfikowałem z Bogiem. Zdarzyło się to w katedrze Notredame w Paryżu, gdzie moje wnętrze przeniknęła „kosmiczna miłość”, a przed oczami ukazała się wizja serca okolonego złotym i niebieskim światłem. Jesienią tegoż roku poczułem przy sobie obecność jakiś bytów, czułem, że jestem obserwowany. Podczas wieczornej medytacji prześwietlił mnie jasny snop światła, jakiś głos zapytał, czy chcę przyjąć ten dar. Pewien, że mam do czynienia ze Stwórcą odparłem, że oczywiście tak, chcę, i to bardzo! W odpowiedzi otoczony zostałem białą aurą, zaś czyjeś niewidzialne ręce umiejscowiły na moim ciele trzy amulety z wyrytymi na nich kabalistycznymi imionami Boga.
Niedługo potem zauważyłem obok siebie najpierw jedną, potem drugą świetlistą postać. Byli to moi „duchowi przewodnicy”, „mistrzowie”, którzy wtajemniczyli mnie w różne aspekty kabały. Oba te astralne byty były „jezusopodobne” i domagały się, bym je namalował, co też oczywiście zrobiłem. Towarzyszyły mi niemal cały czas, przekazując głęboką – jak mniemałem - wiedzę kabały. Buszowałem z nimi po astralnych krainach, uczestniczyłem w przedziwnych misteriach i inicjacjach. Ufałem im, a one odwdzięczały mi się na różnorakie sposoby, przestrzegając przed jakimiś zdarzeniami lub chroniąc przed energetycznymi aktami ze strony ludzi i innych astralnych istot. Wielokrotnie pytałem moich opiekunów kim są i skąd pochodzą, oni zaś odpowiedzieli, że przybyli do mnie z tej sfery duchowego świata, gdzie rezydują duchowi mistrzowie, i że należą do kongregacji „kapłanów-wojowników” – strażników kabalistycznej tradycji Melchizedeka. Ukazali mi moje wcześniejsze wcielenia, dowiedziałem się, czemu muszę teraz być tym, kim jestem i co powinienem uczynić, by zmazać ciążące na mnie „karmiczne obciążenia”. Medytowałem więc z zapałem, z dnia na dzień rzuciłem palenie papierosów, alkohol także poszedł w kąt, stałem się wegetarianinem. Moja wrażliwość na paranormalne zjawiska bardzo wzrosła. Zyskałem zdolność odczytywania myśli, wystarczyło, bym wziął w rękę jakiś przedmiot i już znałem całą jego historię, losy właściciela, miejsce pochodzenia. Najbardziej jednak pasjonowała mnie umiejętność ezoterycznego interpretowania rozmaitych symboli oraz religijnych tekstów. Ten ostatni dar wykorzystałem do analizowania Biblii, odnajdując w niej wiele ukrytych, tajemnych przesłań.
I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie seria ostrzegawczych snów, które nawiedziły mnie w 1994 roku. Zauważyłem ponadto, że moi astralni opiekunowie zaczynają domagać się ode mnie czegoś, do czego nie czułem „powołania”: chcieli, bym został „magiem-wojownikiem” i żebym sporządził sobie magiczne bronie. W tym też kierunku szła ich „duchowa inicjacja”. To mi nie odpowiadało. Czując się osaczony, zmuszany do robienia rzeczy, do których się nie nadawałem, zwróciłem się o radę do pani Marii S., znanej warszawskiej wróżki i uczennicy słynnych przedwojennych okultystów. „No cóż, panie Janku – rzekła, wysłuchawszy mojej opowieści. – Szatan przybiera różnoraką postać...”.
Jej słowa podziałały na mnie niczym kubeł zimnej wody wylany na głowę. No i proszę! Szukałem Boga, odnalazłem diabła! Diabła? Nie wierzyłem w diabła. Diabeł był dla mnie jedynie symbolem mrocznego aspektu Boga. Więc diabeł jednak istnieje?
Wróciłem do domu. Był pusty, żona z dziećmi wyjechała. Nie chciałem być sam. Zszedłem do sąsiedniego baru, by napić się bezalkoholowego piwa. Przy barze siedziały dwie dziewczyny – blondynka i brunetka. Zagadały coś do mnie, odpowiedziałem i tak wywiązała się rozmowa. Nagle zobaczyłem, że oczy blondynki zmieniają kolor, a głos staje się męski, chropowaty. „Przecież wiesz, kim jesteśmy” – rzekła. Wiedziałem. Zapaliłem papierosa i dmuchnąłem jej w twarz. „Spadaj – rzekłem – Nic tobie do mnie...”. „Nie zostawimy cię” – odparła, uśmiechnąwszy się cynicznie. „Zostawicie – stwierdziłem stanowczo. – Ja już nie chcę się z wami kontaktować...”. „A z kim chcesz?” – roześmiała się. „Z Bogiem” - odpowiedziałem. „Z Bogiem? – ryknęła śmiechem. – Bóg, ..... mać, nie istnieje!”.
Tej nocy po raz pierwszy zobaczyłem, jak demony zawłaszczają umysłami innych ludzi. Rankiem pozbyłem się części magicznych rekwizytów, obrazów, amuletów i innych rzeczy związanych z magią operatywną. W odpowiedzi „mistrzowie” zaatakowali mnie z potężną siłą, strasząc i dręcząc rozmaitymi natręctwami. Udręczony, porażony strachem, szukałem ratunku w Bogu, w ewangelii, w Modlitwie Pańskiej. Zadzwoniłem także do żony, prosząc ją, by się za mnie modliła, pani Maria natomiast poradziła mi jak mam oczyścić mieszkanie i zbudować barierę odgradzającą je od demonów. Niewiele to pomogło, ale dawało nadzieję, że pokonam przeciwników. W lipcu pojechałem do rodziny na Mazury. Wiozłem ze sobą „najcenniejsze” magiczne rekwizyty, żeby je tam zakopać w lesie. Kiedy szedłem to zrobić, moi „opiekunowie” zlali się w jedną, gigantyczną postać, stanęli na przeciw nie wielcy jak góra i naigrywali się z tego, że trzymam w dłoniach Nowy Testament, w nocy zaś ugodzili mnie swoją „magiczną bronią” w stopę. Od tej pory mogłem poruszać się tylko o lasce.
Z czasem zawierucha ustąpiła. Jej miejsce zajęła pustka, poczucie zagubienia, zniechęcenia, bylejakości. Pewnego jesiennego znów owładnęła mną dziwna siła. Doznałem ekterioryzacji. Moje astralne ciało zostało rozerwane na strzępy i ponownie złożone. „Przeszedłeś” – oznajmił mi jakiś głos. Przeszedłem? Dobrze, ale dokąd? Tego już mi nikt nie wyjaśnił.
Wiosną 1997 roku wyszła moja ostatnia ezoteryczna książka: Wielcy magowie świata. Miesiąc później, znękany „duchowymi zmaganiami” wyjechałem na Słowację. Tam, przybrawszy postać szerszenia, demoniczny byt wstąpił w moje ciało, ja zaś, gnany lękiem „rzuciłem w diabły” całą ezoterykę i ruszyłem szukać ratunku w kościele katolickim.
Opiekę nade mną objął ojciec Grzegorz, jezuita. Jego łagodność, spokój, pewność wiary, siła modlitwy zdawały się gwarantować, że wyjdę cało z tej opresji. To bowiem, co się ze mną działo przypominało horror. Mówiąc najkrócej doświadczyłem tego wszystkiego, co opętana przez diabła dziewczynka filmu Egzorcysta. Im bardziej jednak srożył się „diabeł”, im bardziej dręczył mnie omamami, fobiami, lękami, straszliwymi wizjami, chorobami i psychofizycznymi dolegliwościami, z tym większą determinacją biegałem do kościoła, brałem udział w mszach, przyjmowałem komunię, modliłem się do Bogurodzicy i „mantrowałem” przed ikonami na różańcach. Uwierzyłem we wszystkie katolickie dogmaty. Spowiadałem się, pokutowałem, pościłem, modliłem, adorowałem eucharystię, Jezus nawiedzał mnie w wizjach, Matka Boska uleczyła jedną z moich chorób, w moim pokoju rosła góra przywiezionych ze „świętych miejsc” dewocjonaliów, a jego wystrój – jak powiadała ironicznie moja żona – z magicznego stawał się dewocyjno-kościelny.
Pobożność wszelako w niczym mi nie pomogła i nie uchroniła przed napadami lęku, różnych fobii i narastającą manią samobójczą. Hostia przemieniała się w moich ustach w kawał mięsa. Odmawiany na głos w kościele przez dewotkę różaniec wywoływał u mnie dygot ciała. Gdy chcąc siebie chronić kupiłem w sklepie na Chmielnej krzyżyk i usiadłem w knajpce, by napić się kawy, dwa sąsiednie stoliki zaczęły fruwać w powietrzu, co wywołało zrozumiałą sensację i wystraszyło wszystkich gości. Byłem wyrywany z ciała, paraliżowany, bity, zmuszany do wyjawiania najbardziej wstydliwych tajemnic, pękł mi bębenek w uchu, dłonie i stopy miałem obrzmiałe od „ran”, które zaczęły przypominać stygmaty, ja zaś stałem się „barometrem” wyczuwającym wszystkie katolickie święta, ledwie bowiem jakieś z nich pojawiało się na horyzoncie, a już mną telepało i miotało na wszystkie strony.
Musiałem znaleźć jakieś wytchnienie, ostudzić emocje, oderwać się na chwilę od tego horroru. Wziąłem się za malowanie obrazków – najpierw akwarelą, potem chińskim tuszem. Malowałem zwyczajne rzeczy: kalosze dziadka, kapelusz, owoce, butelki po mleku, drzewa, trawy... Proste formy wynurzające się z pustki. Najprostsza technika – czarny tusz, biała kartka papieru, lekko zamglone tło. Coś cudownego, coś, za czym tęskniłem, czytając Tao Kubusia Puchatka, pisma de Mello oraz Tomasza Mertona. W chwilach wewnętrznego kryzysu siadałem w medytacji zen. Nie po to, by czegoś doznać. Po to, by „zresetować” umysł, wyłączyć na chwilę kołowrót myśli, wątpliwości, niepokoju, mdłej nijakości.
Ta była najgorsza. Opanowywała mnie, zawłaszczała moim sercem i umysłem, odbierała nadzieję i siły. Modliłem się „modlitwą Jezusową”, jednakże za namową ojca Grzegorza coraz bardziej skłaniałem się ku „Koronce do miłosierdzia Bożego”. Ale i ona nie przynosiła wewnętrznego spokoju. Owszem, przychodziły chwile szczęścia, pewności, że „niebo przygarnie grzesznika”, zdarzały się one jednak coraz rzadziej. Msza była prawdziwym ukojeniem, lecz tylko na kilka godzin. Zapadałem się w ciemność. „Co mam robić?” – pytałem ojca Grzegorza. „Nic – odpowiadał. – Kiedy trwa „noc ducha” musisz zaniechać działania, musisz czekać”. Dzwoniłem do pani Marii, a ona mówiła to samo: o pustyni, o pokucie i czekaniu na łaskę Boga. Czekałem więc, przez długich pięć lat czekałem na jakiś cud, na wybawienie ze stanu pogłębiającej depresji. Cud nie nastąpił. Nastąpiło coś zupełnie innego. W moim umyśle zrodziła się świadomość potępienia i odrzucenia przez Boga.
Był 1 wrzesień 2004 roku. Piękny, słoneczny poranek. Usiadłem i zamknąłem oczy. Ile to trwało? Pięć minut? Dziesięć? Nie pamiętam. Nagle wszystko odeszło. Wypełniła mnie kojąca cisza. Niezwykła cisza. Cisza pełna słów o tym, że życie jest najcenniejszym z darów. Że to koniec. Że jestem tu i teraz. Że jest świat. Że jest Bóg. I tylko to się liczy. Że to wszystko, co czynimy starając się „pochwycić” Boga nie ma najmniejszego sensu, bo i tak Go nie „pochwycimy”, gdyż „chwycić” możemy tylko nasze wyobrażenia o Nim. Że każda chwila jest czymś wyjątkowym, albowiem nigdy się nie powtórzy. To, co przeszłe, należy do przeszłości; nigdy nie wróci. To, co przyszłe jeszcze nie nadeszło, więc także nie istnieje. Życie to najwspanialszy cud; skupia się w nieuchwytnym teraz. W „teraz” skrywa się boska wola tego, by ono istniało. Gdyby Bóg chciał, dawno bym umarł, oszalał lub się nie narodził (lecz żyję i nie oszalałem). Jeśli przeprowadził mnie przez wszystkie piekła i czyśćce, to dlatego, że tak chciał. Jeśli uszanował moje wcześniejsze wybory, uszanuje i ten, bo dał mi wolną wolę – dar ponad wszystkie dary. Nie muszę się zatem martwić się o nic. Nic nie muszę. Nie muszę Mu nic dawać, a On niczego ode mnie nie żąda. Dar życia dany jest całkowicie darmo i bez żądnych „warunków wstępnych”. W darze tym mieści się cała moja wolność. Wolność „od Boga” i „do Boga”. Wolność od Jego pożądania i wolność do Jego bezinteresownej miłości.
Rozchyliłem powieki. Święciło słońce, ja zaś czułem się tak, jakbym budził się z koszmarnego snu. Jakbym wchodził w stan jawy, diametralnie odmienny od dręczących wcześniej sennych majaczeń. Tamten sen sczezł i nigdy nie powróci. Śniłem. Przez długie lata śniłem. I przestałem śnić. Przebudziłem się. Tylko tak potrafię ten stan nazwać...
Pierwszym uczuciem, którego wtedy doznałem była radość. Radość z tego, że dane mi jest czuć, myśleć, dotykać, być; po prostu być. Jechałem samochodem, z rozkoszą niemal dotykając kierownicy i ciesząc się każdym dotykiem. Ujrzałem piękno świata – nie świata zbawionych, czy oświeconych, lecz tego kosmosu, w którym żyjemy i którego - wpatrzeni w duchowe uniwersa - nie chcemy ani cenić, ani zauważać. W tym dniu zaprzestałem szukania i pragnienia Bóstwa, kiedy zaś potrzeba ta we mnie umarła, Bóg mnie znalazł. Nie objawił się jako miłość, zbawiciel, czy ktokolwiek inny. Dotknąłem Jego tajemnicy, lecz nie potrafię ująć jej w słowa. Wiem tylko, że zwróciłem się do Źródła mego bytu i ono mi odpowiedziało.
Moje odejście z chrześcijańskiego zboru wywołało sensację i liczne kontrowersje. Najbardziej dostało mi się od byłych okultystów, z których jedna osoba tak się przejęła moją „zdradą Jezusa”, że przesłała mi e-mailem pewien tekst, będący czymś w rodzaju „przekleństwa śmierci”. „Wierzę, że mimo wszystko spotkamy się kiedyś w Królestwie Ojca” – pisała do mnie w sms-sie inna „siostra w Chrystusie”. „A czy nie możemy się spotkać Tu i Teraz? – odpisałem. – Na przykład na kawie?”. Nie odpowiedziała. Dzwoniono do mnie, nawiedzano mój dom, by sprawdzić jak się miewam i czy już miotają mną „demony”. Nic z tych rzeczy. „Demony” odeszły, radość życia przemieniła się w codzienność bycia tutaj. Z dnia na dzień zdrowiałem, odzyskiwałem poczucie humoru, śmiałem się, pisałem, malowałem, snułem rozmaite plany. Po roku moja sytuacja finansowa zaczęła ulegać poprawie, domowe niesnaski uległy załagodzeniu, rodzinnie relacje – widocznej zmianie na lepsze, kłopoty w pracy przestały być groźnymi kłopotami, odczuwanie energii zanikło do tego stopnia, że jeśli jeszcze rok temu z najwyższym trudem wytrzymałbym spotkanie z jakimś gronem okultystów, dziś mogę się z nimi stykać, rozmawiać, obserwować co robią i nie wzbudza to we mnie jakiś większych emocji.
Czuję za to coś innego. Wdzięczność. Wdzięczność za całe moje życie, za to wszystko, co mnie spotkało, za to, że wyszedłem z tego obronną ręką. I za to, że żyję. Że jem, śpię, chodzę, patrzę na niebo lub oglądam się za dziewczynami... Że piszę, maluję i opowiadam ludziom o tym, na czym się znam: o tarocie, kabale, szamanizmie... Nie widzę powodów, dlaczego miałbym tego nie robić. Niektórzy mówią, że wróciłem do tarota. Zabawne. Równie dobrze można by rzec, że wróciłem do hinduizmu, kabały, szamanizmu czy gnozy. Tarot jest cząstką mnie, ale nie jest mną. Jest ważnym doświadczeniem, którym się mogę dzielić. Obok wielu innych, duchowych systemów jest jednym z przejawów i produktów „duchowego snu” ludzkości, opowiadam zatem o tym śnie i wyjaśniam co sprawia, że on się śni. Nadałem mu miano Syndromu Duchowego Uzależnienia. Piszę o nim książkę, prowadzę terapię wiodącą do przebudzenia. Nie jest to jakaś moja „misja” albo „powołanie”. Myślę jednak, że nie bez przyczyny musiałem przejść to, co przeszedłem. Gdyby nie to, trwałbym wciąż w iluzji. Nie zaznałbym radosci przebudzenia...
„Popatrz – powiedziała mi we wrześniu zeszłego roku moja znajoma. – Minęło dwanaście miesięcy, a ty wciąż „to” masz.” Otóż nie mam, nie jestem bowiem oświecony ( cokolwiek to słowo oznacza ). Nie znam ani „drogi do Boga” ani samego Boga. Niewiele zresztą o Bogu rozmawiam. Nie modlę się doń, bo nie ma takiej potrzeby. Czasem medytuję w za zen, ale bardzo rzadko. Nie chodzę do kościoła, lecz go nie unikam. Do moich przyjaciół ze zboru czuję życzliwość, jednakże nie utrzymuję z nimi bliskiego kontaktu. Do moich okultnych adwersarzy nie mam pretensji, nie obdarzam ich wszakże uczuciem miłości. Niczego zbytnio nie planuję, ale i nie żyję bez celu. Nic nie zależy ode mnie, a jednocześnie o wielu sprawach swobodnie decyduję. Co do reszty spraw, to wolałbym w tym miejscu o nich nie opowiadać.
Tekst ten jest w pewnym sensie moim „listem do Boga”. Trzecim z kolei. Pierwszy napisałem w 1989 roku i dziękuję Mu, że mnie wtedy wysłuchał. Drugi napisałem pod koniec 2001 roku i dziś wiem, że i on został wysłuchany. Co do tego „listu” mam świadomość, że coś on zamyka i coś we mnie otwiera. Ta historia nie ma wszak żadnego końca. I niczego takiego zresztą już nie oczekuję...
Ale historia. Ten to miał odloty . Co sądzicie ?
Nie pomyliłem się, twierdząc, że bliskie jest ci wszystko to, co ma związek z satanizmem.
Nie pomyliłem się, twierdząc, że bliskie jest ci wszystko to, co ma związek z satanizmem.
Rozumiem, że to jedyny komentarz na jaki Cię stać. Chyba nawet nie zrozumiałeś tych trzech krótkich zdań na końcu mojego posta.
A etykietkę satanisty możesz przylepiać swoim kolesiom, ale nie mnie.
Ale historia. Ten to miał odloty . Co sądzicie ?
Mało to takich przypadków w dzisiejszych czasach...
Mało to takich przypadków w dzisiejszych czasach...
No tak, ale on mówi np. "Hostia przemieniała się w moich ustach w kawał mięsa." .
Szatan ma różniste sztuczki.
Bogaty ma wachlarz aby narobić sensacji.
Szatan ma różniste sztuczki.
Cóż, jeżeli Bóg pozwolił, aby temu kolesiowi : "Hostia przemieniała się w moich ustach w kawał mięsa." --> to coś chyba jest nie tak z tym rytuałem .
Heysel, a kto powiedzial, że ta Hostia naprawdę zamieniła się w kawał mięsa??? Czy uważasz, że szatan nie potrafi robić bardzo skutecznych "zwidów"? Szatan potrafi nawet zasłonić się dobrem! Jeśli ktoś otworzył mu szeroko drzwi do swojego życia, to teraz on sobie może "hulaj dusza..."
Bóg nie pozwala. To człowiek pozwala!
Bóg nie pozwala.
Bóg pozwala aby Szatan hasał pośród ludzi.
Bóg pozwala aby Szatan hasał pośród ludzi.
Ale człowiek dostaje łaskę, by szatanowi się sprzeciwić i go zwyciężyć.
"Dowcip" polega na tym, że Bóg z najgorszego zła potrafi wyciągnąć jeszcze większe dobro, więc to tak zupełnie nielogiczne nie jest.
Ale człowiek dostaje łaskę, by szatanowi się sprzeciwić i go zwyciężyć.
No to widocznie ten koleś jej nie dostał.
[ Dodano: Pon 26 Mar, 2007 22:24 ]
Offca napisał/a:
że Bóg z najgorszego zła potrafi wyciągnąć jeszcze większe dobro
Doskonalsze jest czyste czynienie dobra.
zapewne. Ale co w przypadku człowieka który nasiąkł złymi skłonnościami w domu rodzinnym?
Przecież wtedy Bóg to zło może przemienić w dobro..
Ale co w przypadku człowieka który nasiąkł złymi skłonnościami w domu rodzinnym?
Przecież wtedy Bóg to zło może przemienić w dobro..
Grzebiąc w "uzwojeniu" takiej osoby ?
Światło ze Wschodu
Niezły tekst. I muszę przyznać:
Gośc ma talent dp pisania
Ja mu wierzę, w to co opisuje.
Czytam kolejny fragment.
[ Dodano: Pon 26 Mar, 2007 23:06 ]
Nie rozumiem, dlaczego odszedł od Kościoła.
A ja tak. Jest to jawnie napisane, trzeba tylko czytać z uwagą. A jeśli dlej tego nie widzisz, to najwyraźniej może to zobaczyć tylko ktoś o podobnych odczuciach (nie historii, żeby mi się tu Leszek ze swoimi dyrdymałami nie wcinał).
Grzebiąc w "uzwojeniu" takiej osoby ?
w jakim sensie "uzwojenie" ? bo niestety ja mam tylko skojarzenia z fizyką .
A ja tak. Jest to jawnie napisane, trzeba tylko czytać z uwagą. To albo jestem kretyn skończony, albo przysypiam i nie widzę. Według mnie, w pewnym momencie tego 3 cytatu myśl się zrywa.
Osobowość, psyche.
przemieniać...chociaż moze to nie być łatwy etap dla takiej osoby.
To albo jestem kretyn skończony, albo przysypiam i nie widzę.
Przeczytaj tekst w całości, przecież dałem linka do oryginału. Wiele jest wytłumaczone pod koniec tekstu, przyjrzyj się dokładnie całemu przesłaniu. Jak dalej nie załapiesz, to cóż ... Najwidoczniej nie przeżyłeś, nie zrozumiesz samodzielnie.
Jak dalej nie załapiesz, to cóż ... Najwidoczniej nie przeżyłeś, nie zrozumiesz samodzielnie.
Twoim zdaniem , nalezy przeżyć aby zrozumieć ?
„Wzięliśmy ciebie w obroty – mówił – od chwili, gdy parę lat temu obejrzałem nocny program w telewizji, w którym występowałeś jako znawca żydowskiej kabały. Słuchałem tego co mówisz o Biblii i doszedłem do wniosku, że ktoś tak doskonale znający Słowo Pana nie może być okultystą. Dlatego modliliśmy się o to, by Bóg odciął mnie od dochodów, które zyskujesz z uprawiania magii, a od niedawna modlimy się o moje nawrócenie”. Zaniemówiłem z wrażenia. „No, toście załatwili moje życie” – warknąłem po chwili. „Jak to?” – zdziwił się. „Nie rozumiesz? – odpowiedziałem pytaniem. – Nie pojmujesz tego, coście zrobili? Kurde mol, przecież rzuciliście na mnie klątwę!” „Bóg czasami ...” – zaczął, ale nie pozwoliłem mu dokończyć. „Bóg nie ma tu nic do rzeczy! – stwierdziłem. – I powiem ci coś więcej. W tym programie pełniłem rolę eksperta, a nie okultysty. Równie dobrze mógłbym opowiadać o hinduizmie, szamanizmie albo o ludowych strojach z Podlasia, bo się na tym – jako etnograf – znam. Kiedy więc ty, ....., gmerałeś w moim życiu, dokonując na mnie, w imię Jezusa Chrystusa, czarnomagowskiej operacji, ja od dwóch lat nie byłem okultystą i nie czerpałem z magii żadnych finansowych zysków. Szlag by trafił! Nawet wtedy, gdy siedziałem po uszy w okultyzmie nie poważyłbym się zrobić czegoś takiego.”
Tego dnia coś we mnie pękło. Wróciwszy do domu wyjąłem z szuflady biurka zeszyt, w którym od ponad dziesięciu lat odnotowuję wszystkie swoje dochody. Ponownie je podliczyłem. Bez wątpienia, pod połowy 1999 roku leciały w dół na łeb, na szyję. Czarnoksięska klątwa zadziałała. Miałem na to materialny dowód.
Przez prawie tydzień borykałem się z wątpliwościami, w moim umyśle „Jezus” walczył z „szatanem”, znów pojawiły się „głosy” oraz znane z wcześniejszych doświadczeń „telepanie”. Miałem dosyć. Miałem dosyć „świętości”, „duchowości”, walki dobra ze złem, zbawienia i potępienia, wiary w ofiarę krzyża, całej tej biblijnej nowomowy, która moim „współbraciom” zastępowała zwyczajne słowa o życiu, szczęściu, troskach i kłopotach. Miałem dosyć ciągłego powoływania się na Biblię, ględzenia w Królestwie Bożym, modlitewnych jęków, ekstatycznych podrygów, powtarzania wyuczonych formuł, epatowania innych opowieściami o łaskach, jakie Bóg udziela wierzącym, wyznawania grzechów, przyzywania Jezusa, Ducha Świętego, misteryjnego spożywania chleba i wina, dopatrywania się w każdym „upadku wiary” działania „diabła” i przejawu „grzechu”. Zapragnąłem usiąść. Wyłączyć umysł. Przestać myśleć. Zanurzyć się w wewnętrzną pustkę. Wejść jak najgłębiej w ciszę we mnie i w ciszę na zewnątrz mnie. Zwrócić się wprost do Źródła mego istnienia.
Mam to!
Mam to!
To teraz jeszcze powiedz co o tym sądzisz.
To teraz jeszcze powiedz co o tym sądzisz.
Zdziwię cie pewnie, albo i nie:
Był 1 wrzesień 2004 roku. Piękny, słoneczny poranek. Usiadłem i zamknąłem oczy. Ile to trwało? Pięć minut? Dziesięć? Nie pamiętam. Nagle wszystko odeszło. Wypełniła mnie kojąca cisza. Niezwykła cisza. Cisza pełna słów o tym, że życie jest najcenniejszym z darów. Że to koniec. Że jestem tu i teraz. Że jest świat. Że jest Bóg. I tylko to się liczy. Że to wszystko, co czynimy starając się „pochwycić” Boga nie ma najmniejszego sensu, bo i tak Go nie „pochwycimy”, gdyż „chwycić” możemy tylko nasze wyobrażenia o Nim. Że każda chwila jest czymś wyjątkowym, albowiem nigdy się nie powtórzy. To, co przeszłe, należy do przeszłości; nigdy nie wróci. To, co przyszłe jeszcze nie nadeszło, więc także nie istnieje. Życie to najwspanialszy cud; skupia się w nieuchwytnym teraz. W „teraz” skrywa się boska wola tego, by ono istniało. Gdyby Bóg chciał, dawno bym umarł, oszalał lub się nie narodził (lecz żyję i nie oszalałem). Jeśli przeprowadził mnie przez wszystkie piekła i czyśćce, to dlatego, że tak chciał. Jeśli uszanował moje wcześniejsze wybory, uszanuje i ten, bo dał mi wolną wolę – dar ponad wszystkie dary. Nie muszę się zatem martwić się o nic. Nic nie muszę. Nie muszę Mu nic dawać, a On niczego ode mnie nie żąda. Dar życia dany jest całkowicie darmo i bez żądnych „warunków wstępnych”. W darze tym mieści się cała moja wolność. Wolność „od Boga” i „do Boga”. Wolność od Jego pożądania i wolność do Jego bezinteresownej miłości.
Rozchyliłem powieki. Święciło słońce, ja zaś czułem się tak, jakbym budził się z koszmarnego snu. Jakbym wchodził w stan jawy, diametralnie odmienny od dręczących wcześniej sennych majaczeń. Tamten sen sczezł i nigdy nie powróci. Śniłem. Przez długie lata śniłem. I przestałem śnić. Przebudziłem się. Tylko tak potrafię ten stan nazwać...
Pierwszym uczuciem, którego wtedy doznałem była radość. Radość z tego, że dane mi jest czuć, myśleć, dotykać, być; po prostu być. Jechałem samochodem, z rozkoszą niemal dotykając kierownicy i ciesząc się każdym dotykiem. Ujrzałem piękno świata – nie świata zbawionych, czy oświeconych, lecz tego kosmosu, w którym żyjemy i którego - wpatrzeni w duchowe uniwersa - nie chcemy ani cenić, ani zauważać. W tym dniu zaprzestałem szukania i pragnienia Bóstwa, kiedy zaś potrzeba ta we mnie umarła, Bóg mnie znalazł. Nie objawił się jako miłość, zbawiciel, czy ktokolwiek inny. Dotknąłem Jego tajemnicy, lecz nie potrafię ująć jej w słowa. Wiem tylko, że zwróciłem się do Źródła mego bytu i ono mi odpowiedziało.
Moje odejście z chrześcijańskiego zboru wywołało sensację i liczne kontrowersje. Najbardziej dostało mi się od byłych okultystów, z których jedna osoba tak się przejęła moją „zdradą Jezusa”, że przesłała mi e-mailem pewien tekst, będący czymś w rodzaju „przekleństwa śmierci”. „Wierzę, że mimo wszystko spotkamy się kiedyś w Królestwie Ojca” – pisała do mnie w sms-sie inna „siostra w Chrystusie”. „A czy nie możemy się spotkać Tu i Teraz? – odpisałem. – Na przykład na kawie?”. Nie odpowiedziała. Dzwoniono do mnie, nawiedzano mój dom, by sprawdzić jak się miewam i czy już miotają mną „demony”. Nic z tych rzeczy. „Demony” odeszły, radość życia przemieniła się w codzienność bycia tutaj. Z dnia na dzień zdrowiałem, odzyskiwałem poczucie humoru, śmiałem się, pisałem, malowałem, snułem rozmaite plany. Po roku moja sytuacja finansowa zaczęła ulegać poprawie, domowe niesnaski uległy załagodzeniu, rodzinnie relacje – widocznej zmianie na lepsze, kłopoty w pracy przestały być groźnymi kłopotami, odczuwanie energii zanikło do tego stopnia, że jeśli jeszcze rok temu z najwyższym trudem wytrzymałbym spotkanie z jakimś gronem okultystów, dziś mogę się z nimi stykać, rozmawiać, obserwować co robią i nie wzbudza to we mnie jakiś większych emocji.
Czuję za to coś innego. Wdzięczność. Wdzięczność za całe moje życie, za to wszystko, co mnie spotkało, za to, że wyszedłem z tego obronną ręką. I za to, że żyję. Że jem, śpię, chodzę, patrzę na niebo lub oglądam się za dziewczynami... Że piszę, maluję i opowiadam ludziom o tym, na czym się znam: o tarocie, kabale, szamanizmie... Nie widzę powodów, dlaczego miałbym tego nie robić. Niektórzy mówią, że wróciłem do tarota. Zabawne. Równie dobrze można by rzec, że wróciłem do hinduizmu, kabały, szamanizmu czy gnozy. Tarot jest cząstką mnie, ale nie jest mną. Jest ważnym doświadczeniem, którym się mogę dzielić. Obok wielu innych, duchowych systemów jest jednym z przejawów i produktów „duchowego snu” ludzkości, opowiadam zatem o tym śnie i wyjaśniam co sprawia, że on się śni. Nadałem mu miano Syndromu Duchowego Uzależnienia. Piszę o nim książkę, prowadzę terapię wiodącą do przebudzenia. Nie jest to jakaś moja „misja” albo „powołanie”. Myślę jednak, że nie bez przyczyny musiałem przejść to, co przeszedłem. Gdyby nie to, trwałbym wciąż w iluzji. Nie zaznałbym radosci przebudzenia...
„Popatrz – powiedziała mi we wrześniu zeszłego roku moja znajoma. – Minęło dwanaście miesięcy, a ty wciąż „to” masz.” Otóż nie mam, nie jestem bowiem oświecony ( cokolwiek to słowo oznacza ). Nie znam ani „drogi do Boga” ani samego Boga. Niewiele zresztą o Bogu rozmawiam. Nie modlę się doń, bo nie ma takiej potrzeby. Czasem medytuję w za zen, ale bardzo rzadko. Nie chodzę do kościoła, lecz go nie unikam. Do moich przyjaciół ze zboru czuję życzliwość, jednakże nie utrzymuję z nimi bliskiego kontaktu. Do moich okultnych adwersarzy nie mam pretensji, nie obdarzam ich wszakże uczuciem miłości. Niczego zbytnio nie planuję, ale i nie żyję bez celu. Nic nie zależy ode mnie, a jednocześnie o wielu sprawach swobodnie decyduję. Co do reszty spraw, to wolałbym w tym miejscu o nich nie opowiadać.
Tekst ten jest w pewnym sensie moim „listem do Boga”. Trzecim z kolei. Pierwszy napisałem w 1989 roku i dziękuję Mu, że mnie wtedy wysłuchał. Drugi napisałem pod koniec 2001 roku i dziś wiem, że i on został wysłuchany. Co do tego „listu” mam świadomość, że coś on zamyka i coś we mnie otwiera. Ta historia nie ma wszak żadnego końca. I niczego takiego zresztą już nie oczekuję...
To skomentuj proszę jeszcze ten fragment, bo on też wiele mówi. A wtedy ja coś napiszę.
Był 1 wrzesień 2004 roku. Piękny, słoneczny poranek. Usiadłem i zamknąłem oczy. Ile to trwało? Pięć minut? Dziesięć? Nie pamiętam. Nagle wszystko odeszło. Wypełniła mnie kojąca cisza. Niezwykła cisza. Cisza pełna słów o tym, że życie jest najcenniejszym z darów. Że to koniec. Że jestem tu i teraz. Że jest świat. Że jest Bóg. I tylko to się liczy. Że to wszystko, co czynimy starając się „pochwycić” Boga nie ma najmniejszego sensu, bo i tak Go nie „pochwycimy”, gdyż „chwycić” możemy tylko nasze wyobrażenia o Nim. Że każda chwila jest czymś wyjątkowym, albowiem nigdy się nie powtórzy.
Cisza i świadomość obecności Boga to duży postęp w doświadczeniu religijnym. To jasny znak pewnej normalności, wkroczenia na drogę Przymierza z Bogiem. Nie prawda jest jednak, że Boga nie da się pochwycić, i Suliga doskonale o tym wie, bo pisał o tym pieknie, gdy mówił o miłowaniu bliźniego, a nie Boga w bliźnim. To, że on (Bóg znaczy się) jest w bliźnim to nic innego, jak "pochwycenie", percepcja Boga w życiu człowieka.
Bóg ma być we wszystkim uwielbiony.
Nic nie muszę. Nie muszę Mu nic dawać, a On niczego ode mnie nie żąda. Dar życia dany jest całkowicie darmo i bez żądnych „warunków wstępnych”. W darze tym mieści się cała moja wolność. Wolność „od Boga” i „do Boga”. Wolność od Jego pożądania i wolność do Jego bezinteresownej miłości.
Bóg ma być we wszystkim uwielbiony.
Nie ja to powiedziałem:
Ech, chciałem tylko zwrócić nieco Twoją uwagę.
http://forum.ewangelizacj...r=asc&start=465
A co jeśli on ma rację ?
Suliga prochu nie wymyśli. Homo religiosus to po prostu fakt, znany od zarania dziejów. Dążność człowieka do kształtowania w sobie duchowości jest w niego wpisana, tak jak odżywianie się. Dla chrześcijan to nic innego jak wołanie w człowieku obrazu i podobieństwa Bożego ku jego źródłu. Tu warto wspomnieć o symbolice. Geneza "symbolu" ma swe źródło w języku greckim. >>SYMBOLON<< był połową tabliczki, bądź medalionu. Otrzymywał tę połówke posłaniec z powierzona mu tajemną misją. Kiedy przybył na miejsce musiał okazać się swoją częścią, zaś druga osoba, do której przybył musiała mu pokazac swą część. Wówczas była całkowita pewność, iż nie ma do czynienia ze szwindlem. W antropologii teologicznej człowiek jest symbolonem Boga. Szczytem tej myśli teologicznej jest Jezus Chrystus, łączący w sobie oba bieguny, obie połowy pieczęci.
Dążnośc człowieka ku duchowej głębi absolutu jest niczym innym, jak procesem zbliżania się do współudziału w bycie absolutu. Dla chrześcijan jest to życie wieczne w najdoskonalszej z możliwych jakości. Dla innych będzie to Nirwana, etc.
Homo religiosus to po prostu fakt, znany od zarania dziejów.
"Nie jestem religijny... Nie rodzimy się żydami, katolikami czy muzułmanami, tylko przyłączamy się do nich i dajemy im pieniądze, po czym uzyskujemy w ten sposób usprawiedliwienie naszej niechęci do innych."
Woody Allen
To zależy czy religijność jest wrodzona czy nabyta. A najpewniej częściowo posiadamy skłonności ku religii już od urodzenia. Jedni większe, drudzy mniejsze. Ważne jest też środowisko dorastania. Małe dziecko ufa swoim rodzicom bezgranicznie i wierzy we wszystko co mówią (przynajmniej w ogólnym przypadku). Co z tego wynika, jaki wpływ ma nauczanie religii co się dzieje w momencie wykształcenia się zdolności sceptycznego myślenia sam się pewno domyślasz. Jak zwykle wszystko zależy od konkretnego przypadku. Tylko zasadnicze pytanie brzmi : czy to w porządku nauczać dzieci religii ?
Może być związane np. z poszukiwaniem piękna.
Ono ma tez swój szczyt, co zauważa Anzelm z Canterburry
[ Dodano: Sro 28 Mar, 2007 23:00 ]
Ono ma tez swój szczyt, co zauważa Anzelm z Canterburry
Piękno to pojęcie względne.
1. Nie znam tego wzoru, ponieważ ie znam się na fizyce. Możesz go na "nasz" przełożyć?
2.
1. Nie znam tego wzoru, ponieważ ie znam się na fizyce. Możesz go na "nasz" przełożyć?
To równania Maxwella.
[ Dodano: Pią 30 Mar, 2007 17:35 ]
Dzieki za zwrocenie uwagi, że temat juz istnieje.
W tekście tym streszczam tezy przygotowywanej właśnie książki o tym samym tytule, w której analizuję objawy oraz skutki zaangażowania w praktyki duchowe (okultyzm, mistycyzm, religijność) pod kątem ich toksycznego wpływu na życie zajmujących się nimi ludzi. Nie stawiam w nim znaku równania między wszystkimi tymi odmianami duchowych tradycji. Jestem świadomy tego, że czym innym jest magia nurtu New Age, gnoza, kabała, a czym innym duchowość zachodnich religii monoteistycznych bądź wywodzące się z Orientu nauki buddyjskich czy hinduistycznych guru. Nie o doktrynalne różnice mi jednak chodzi, lecz o uwypuklenie faktu, iż wszelkie te i inne formy duchowości mogą wywołać u człowieka uzależnienie od stosowanych praktyk, a także od duchowych sił, które się poprzez nie aktywizują. Zjawisku temu nadałem nazwę Syndromu Duchowego Uzależnienia (SDU).
OBJAWY SDU
Nie mniemajcie, ze przyszedłem, przynieść pokój na ziemię;
nie przyszedłem przynieść pokój, ale miecz...
Ewangelia Mateusza 10.34
Poszukiwania duchowe leżą w ludzkiej naturze; są wyrazem potrzeby zgłębienia transcendencji i służą rozwiązaniu rozmaitych, życiowych problemów. W tym celu ludzie angażują się w okultyzm (magia rytualna i naturalna, kabała, tarot, hermetyzm, nauki różokrzyżowców, masonów, gnoza, antropozofia, teozofia, ezoteryczne chrześcijaństwo, huna, astrologia, numerologia, wróżbiarstwo, reiki, parapsychologia, bioenergoterapia, medycyna alternatywna, geomancja), praktykują mistyczną duchowość(joga, medytacja transcendentalna, orientalne kulty), stosują rozmaite metody z pogranicza duchowości i psychologii(regresing, rebirthing, doskonalenie umysłu, radykalne wybaczanie), sięgają ku korzeniom wszystkich wierzeń (szamanizm, wicca, kulty pogańskie), czy wreszcie znajdują ukojenie w kościołach, sektach, grupach wyznaniowych, które wywodzą się z monoteistycznych religii (judaizmu, chrześcijaństwa, islamu).
Im głębiej jednak ludzie wkraczają w sferę ducha, tym wyraźniej widzą, że to, co spodziewali się tam znaleźć odbiega od ich pierwotnych wyobrażeń.Po okresie fascynacji i intelektualnego zainteresowania duchowością rozpoczyna się etap, w którym to, co znali tylko w teorii urzeczywistnia się w ich życiu. Pierwszym zwiastunem tej zmiany jest zazwyczaj jakieś paranormalne doznanie (wizja lub inne, mistyczne/magiczne doświadczenie).Doznaniem takim może być na przykład wrażenie przepełniającej serce, wszechogarniającej miłości, łaski i świetlistej energii boskiego pochodzenia. Daje ona ludziom niezłomne przekonanie, że Bóg istnieje (dotąd weń wierzyli, teraz już wiedzą, że on jest) i stanowi znak tego, że zostali wybrani, wyróżnieni i stoją o krok od oświecenia i obcowania życzliwymi ludziom mieszkańcami duchowego kosmosu. W skutek tego zdarzenia i powtarzających się mu podobnych doznań ludzie ci radykalnie zmieniają swoje zachowania, codzienne obyczaje, nawyki, ubiór, dietę, wystrój domu. Z dnia na dzień rzucają nałogi, rezygnują z „występnych” form seksu, wydłużają listę zakazanych używek, wciąż mówią o Bogu, karmie, oświeceniu, zbawieniu, Jezusie, uniwersalnej energii, unii z bóstwem, czakramach, o swoim „boskim” guru, zaś ich biblioteka pęka w szwach wypchana religijnymi, mistycznymi, ezoterycznymi publikacjami.
Metamorfoza ta wywołuje u ich najbliższych konsternację, zdumienie, zaniepokojenie oraz skłania do podejrzeń, że konieczna jest jakaś zdecydowana interwencja. Oni wszakże puszczają mimo uszu krytyczne słowa, traktują je z lekceważeniem, uznając za dowód „niskiego uduchowienia”. Błogość, moc, poczucie misji, wewnętrzne zadowolenie sprawiają, że nie są w stanie zrozumieć, czemu to, co wzniosłe, boskie i święte, tamtym wydaje się być tego przeciwieństwem. Nie pojmują też dlaczego to co mówią oraz robią odbierane jest jako zarozumialstwo, pycha, nawiedzenie, czy wręcz szaleństwo. „Ślepi i głupi!” – mruczą pod nosem, gdy po raz kolejny mąż, żona, matka, ojciec lub dziecko przeszkadza im w całonocnych medytacjach albo prosi, by wreszcie odłożyli na bok karty tarota. „Bóg z wami” – wzdychają, pędząc świtem na spotkanie z modlitewną grupą. „Mam was dosyć!” – stwierdzają wyczerpani kłótnią o to, że znów chcą iść na jakiś ezoteryczny kurs. „Pierdzieleni durnie!” – warczą na wieść, że rodzice nie zgadzają się, by podjęli naukę w psychotronicznej szkole. „Błogosławię was, kocham, dobrze wam życzę...” – powtarzają w kółko słowa modlitwy, po czym opuszczają dom, by znaleźć nową wspólnotą wśród ludzi o tej samej co oni „amplitudzie duchowych wibracji”.
Zapisana w jednej z ewangelii opowieść o tym, jak rodzina Jezusa uznała go za szalonego i próbowała zabrać do domu w czasie, gdy nauczał tłumy, on zaś stwierdził, że jego prawdziwą rodziną są tylko „słuchający Bożego Słowa”, jest tego konfliktu znakomitym przykładem. Oczywiście konflikt ten sam w sobie o niczym jeszcze nie świadczy. Zerwanie rodzinnych więzów, odrzucenie rodziny i bycie przez nią odrzuconym to niemal schemat w życiorysach wybitnych i ambitnych ludzi. Wielu artystów, naukowców, odkrywców zmuszonych było do uczynić, gdyż tylko w ten sposób mogli ziścić swoje wielkie marzenia. Tu jednak dzieje się nieco inaczej. To nie dążność bowiem do zrealizowania marzeń, lecz ich nagłe spełnienie staje się przyczyną zaistniałej separacji.
W etapie tym przeważają świetliste doznania „boskości”. Poprzedza on drugą fazę SDU, kiedy to natłok paranormalnych fenomenów wywołuje, niejasne z początku zaniepokojenie. Przekazy energii, ezoterycznej wiedzy, dary nowych umiejętności jakie temu towarzyszą są obwarowane nakazem wypełnienia określonej misji (na przykład leczenia ludzi, odnajdywania zaginionych osób, głoszenia „bożego słowa”, nauczania, pisania religijnych wierszy). Z biegiem dni presja narasta. Zaczynają pojawiać się napawające lękiem fenomeny, a wraz z nimi doświadczenia, w których wyniku człowiek odnosi nieodparte wrażenie, że stanął twarzą w twarz z „ciemną stroną mocy”.
Zjawiska te mają różnoraki charakter. Może to być wrażenie czyjejś obecności, poczucie, że ktoś posiadł nasze ciało, niekontrolowana, a poprzedzona atakiem jakiejś siły bilokacja lub ekterioryzacja. Mogą to być sny o przerażającej treści, napawające strachem wizje, powtarzające się stany drętwoty, natręctwa mentalne, rozdrażnienie, uczucie zabrudzenia, osaczenia, oblepienia przez negatywną energię, chorobliwe przekonanie o własnej grzeszności, która odbiera nadzieję zbawienia i sprawia, że Bóg nas opuszcza i objawia nam swoje gniewne oblicze. Odczucia te zbiegają się z nieprzyjemnymi doznaniami zmysłowymi - widokiem przemykających się po domu dziwnych stworów, odgłosami, zapachami, dotknięciami. Charakterystycznym elementem tej fazy SDU są również doświadczenia seksualnego obcowania z jakąś niewidzialną istotą, z astralnym ciałem ziemskiego mistrza itp. Mogą też wystąpić zmiany preferencji seksualnych. Zdarzają się także przypadki gwałtu, pobicia, a nawet zmuszenia do samobójstwa.
Podobnie jak w przypadku bólu, który z jednej strony przynosi cierpienie, z drugiej sygnalizuje o rozwijającej się chorobie, mroczne doznania są wyraźnym ostrzeżeniem, że coś w tym wszystkim jest nie tak. Reakcja na nie może być dwojaka. Pierwsza wyraża się ucieczką od cierpień, druga chwilowym oprzytomnieniem i szukaniem środków zaradczych.
W tym pierwszym przypadku człowiek stara się albo zanegować wszelką możliwość istnienia zagrażających mu sił albo podejmuje próby ich racjonalnej oceny i wypiera pamięć o nich w podświadomość. Niczym ktoś, kto leczy ból zęba proszkami od bólu zębów, a raka morfiną, neutralizuje mroczne doznania, lecz nie likwiduje ich przyczyn. W rezultacie popada w coraz głębsze zaślepienie. Nie docierają doń żadne, podważające jego postawę argumenty. Widząc, co się dzieje z innymi, podobnymi mu ludźmi uznaje, że są chorzy psychicznie, podczas gdy on jest oczywiście zdrowy. Trwa w tym stanie jak owad owinięty śnieżnobiałym kokonem, jego percepcja rzeczywistości zawęża się, obszar poza-duchowych zainteresowań ulega redukcji, osobowość zmienia się tak diametralnie, że po kilku latach jego znajomi mają wrażenie, że rozmawiają z zupełnie inną, obcą im osobą. Bywa i tak, że ujawniają się w nim cechy osobowości mnogiej. Towarzyszą temu napady niepohamowanego gniewu, agresji, zazdrości lub nawet chęci popełnienia mordu. Ich przeciwieństwem są niekontrolowane stany mistycznej ekstazy, miłości do wszystkich istnień, prekognicja, prorokowanie, mówienie „anielskimi językami”. Na poziomie relacji międzyludzkich odbierany jest on jako osoba emocjonalnie rozchwiana lub wystudzona, tj. obojętna na ludzkie nieszczęścia, przypadłości, problemy. Stanowi to sygnał, że nie do końca jest on już sobą i że jego umysł został zawłaszczony przez jakąś inną, manipulującą nim jaźń.
Postawa druga dowodzi, że w człowieku wciąż funkcjonują mechanizmy obronne, zamiast bowiem uciekać od bólu, podejmuje on wysiłek w celu likwidacji jego źródła. Gdzie szukać tego medykamentu? Ano w tym, co czyste i nieskalane „demonicznym” brudem – w „jasnej stronie mocy” (w Bogu, Jezusie, w wyższej jaźni, w aniołach).
„Bóg mnie powołał, ale diabeł dopadł. Taki jest los wszystkich, którzy podążają drogą ducha” – powiada nękany przez mroczne doświadczenia człowiek, po czym przystępuje do duchowej walki w celu oczyszczenia się z mrocznych wpływów. „Wentyluje” czakramy. Poprzez sesje regresingu dokonuje puryfikacji swych nieuświadomionych intencji. Medytuje, modli się, odprawia nowenny, otacza świętymi obrazkami. Jego pokój zdobią amulety, wizerunki duchowych nauczycieli, ikony. Nad łóżkiem dyndają katolickie bądź buddyjskie różańce. Na skrzyżowaniu wodnych cieków leżą zakupione w ezoterycznym sklepie odpromienniki. Miejsce telewizora zajmuje wielgaśna piramida. Dom zostaje przebudowany w oparciu o zasady feng shui. Kieszenie ubrań wypełniają kilogramy energetyzujących kamieni. Z głosików sączy się kojąca duszę muzyka. Umysł dudni od powtarzanych w kółko mantr, zdrowasiek i wzmacniających „pozytywne myślenie” afirmacji. Oczy łzawią od adoracji eucharystii. Kolana drętwieją od codziennej spowiedzi. Stopy bolą po odbyciu pielgrzymki do sanktuarium Jasnogórskiej Pani. Z ust padają biblijne cytaty, ewokacje „tylko dobrych” duchów. Żołądek kurczy się, a podbrzusze nabrzmiewa od wyrzeczeń oraz innych ascetycznych eksperymentów. Na głowę leją się strugi świeconej wody. Ciało przepełnia moc Ducha Świętego lub miotają nim drgawki wywołane egzorcyzmamiprzeprowadzanymi przez tych, którzy własną mocą, względnie mocą stojącego za nim bóstwa (Jezusa Chrystusa, Matki Boskiej, Kryszny, Śiwy, Allacha) wyrzucają zeń demony i na zawsze odsyłają je do piekieł...
Wszystkie te, pochodzące z różnych „duchowych bajek” zabiegi mają wspólną cechę: uzależniają człowieka od ich stosowania, który wyzbyty „świetlistych” środków ochronnych stałby się łatwym łupem napierającej nań „ciemnej strony mocy”. Im przeto potężniej nań ona napiera, z tym większą determinacją kieruje się ku Światłości i tym głośniej przyzywa na pomoc przeciwieństwo Mroku. Duch zwalcza ducha i ducha wygania. Mrok rozprasza, gnębi deprymuje. Jasność kładzie nacisk na duchową dyscyplinę i motywuje do stawiania oporu.
Bój trwa. Pole bitwy zostało wyznaczone. Jest nim uprawiana przez człowieka duchowa dyscyplina. Owszem, można ją zmienić. Okultysta może doznać nawrócenia i z okultnej duchowości popaść w duchowość religijną. Katolik może zerwać z kościołem i odnaleźć „lekarstwo na demona” w holistycznych naukach orientalnego mistycyzmu. Niczego to nie zmienia. SDU rozwija się w najlepsze, człowiek zaś staje się pionkiem w grze między Światłem a Cieniem. Od tej pory to już nie on zajmuje się duchowością. To duchowość zaczyna się nim zajmować i opanowawszy jego jaźń zyskuje nad nią coraz większą władzę.
MOCE SDU
Kiedy trzy stanie sie jeden,
zgadnąć musi razy siedem…
dziecięca wyliczanka
Przedstawioną wyżej eskalację objawów SDU doskonale ilustruje historia Mojżesza, który najpierw „zderzył się” na Synaju z paranormalnym zjawiskiem(krzak gorejący) i rozpoznał w nim uobecnienie się boga swych przodków (faza doświadczeń świetlistych). Potem, kiedy wracał do Egiptu „natarł na niego Pan i chciał go zabić” (faza doświadczeń mrocznych). Następnie zyskał pomoc ze strony swojej żony, Syphory, która wybawiła go z opresji poprzez wypowiedzenie słów „Jesteś mi oblubieńcem krwi” i przyłożenie do jego członka odciętego napletka ich syna (środek zaradczy odwołujący się do nakazanego przez Jahwe obrzezania jako znaku, że dana osoba jest czysta, gdyż należy do „wybranego narodu” i poddaje się boskim prawom). Na końcu zaś spełnił swoją misję, wyprowadzając Izraelitów z Micraim (hebrajska nazwa Egiptu oznaczająca Krainę Ciemności), głosząc im zasady Prawa oparte na dychotomii czyste-nieczyste (faza uzależnienia od środków ochronnych) i prowadząc ku Ziemi Obiecanej, na której, wyciąwszy niemal w pień zbrukane pogaństwem kananejskie narody, dokonali w imię Pana pierwszej w dziejach ludzkości etnicznej czystki, (walka z „demonicznością”). A że nie wykazali się dostatecznym posłuszeństwem wobec „swego boga”, od tamtych dni, aż po dzień dzisiejszy zmagać się muszą z wrogami, którzy nie tylko kwestionują ich prawo do posiadania ojczyzny, ale i również zasadność ich istnienia jako religijnej i narodowej wspólnoty (faza uwikłania w grę Światła i Mroku). Dlatego uparcie trwają przy prawach Jahwe i swojej tradycji, bo jedynie „ich bóg” gwarantuje im zachowanie duchowej tożsamości (faza opętania).
Opętanie nie jest zatem przypadłością tylko okultystów. Zjawisko to jednako dotyka proroków, magów, świętych, szamanów, joginów, mistyków, uczniów orientalnych guru, a także kapłanów wielkich tradycji religijnych i „zwyczajnych” wiernych (chyba, że swą religijność traktują czysto formalnie). Oznacza ono, że poddany igraszkom Światła i Cienia człowiek otworzył się na działanie jeszcze jednej, ukrytej za nimi siły.
Manifestacja tych dwóch pierwszych jest bardziej widoczna i odczuwalna. Potęgę Mroku uosabia w okultystycznej mitologii duch ciemności, Aryman, Moc Jasności personifikuje „nosiciel światła” – Lucyfer. Doznania arymaniczne mają swoje źródło w podświadomej sferze ludzkiej istoty i wiążą się z wszelkiego rodzaju pożądliwością, dążeniami materialnymi itp. Lucyferyczność „wytryskuje” z duchowych obszarów jaźni, rozświetla je pragnieniem spirytualnej samorealizacji, pychą, fałszywą pokorą, dążeniem do osiągnięcia boskiej doskonałości. Ich przeciwstawność znajduje odbicie w okultystycznej formule: demon est deus inversus (demon jest przeciwieństwem boga). Inwersja ta bywa rozumiana albo jako całkowita opozycja Światła i Ciemności (gnoza, kabała, wielkie religie monoteistyczne i ich pochodne), albo jako dynamiczna jedność Światłocienia (tradycje orientalne i do nich nawiązujące ruchy New Age). Rzecz w tym, że ani Światło, ani Mrok nie są „duchowo realne”. Niczym rewers i awers kręcącej się w kółko monety stanowią dwie sygnatury trzeciej mocy, która nimi – jeśli tak można rzec – zawiaduje. Siłę tę kojarzy z asurami -demonicznymi istotami irańskich mitów, na których czele stoi opiekujący się słońcem asur o imieniu Sorath.
Asur ów dąży do zawładnięcia ludzką jaźnią i zastąpienia jej swoim „ja”. To samo, acz nieco inaczej, czynią Lucyfer i Aryman. Aryman skupia się na „cielesności” człowieka i rozbudowuje jego pożądliwe ego. Lucyfer koncentruje się na duchowym aspekcie ludzi, zlewając ich „duchowe ja” z „wszech-ja boga”. Natomiast Sorath ingeruje w świadomość, czyli ludzką duszę (osobę), a zawłaszczywszy nią przekształca ludzkie istoty w „duchowe zombi” – w pozbawione jaźni, puste skorupy, cierpiące z powodu opętania, zaślepienia i intelektualno-wolicjonalnego niedowładu.
Arymana, Lucyfera i Soratha uznać trzeba za trzy mityczne personifikacje jedne, posiadającej osobowość mnogą, tj. arymaniczną (demoniczną), lucyferyczną (boską) i asuryczną (bezosobowa pustka), potęgi „trójducha”, który ma wiele twarzy i tyle aspektów, ile hierarchii duchowych go konstytuuje (dlatego częściej „mówi” o sobie „my”, niż „ja”, bądź uwypukla współistotność swoich wszystkich jaźni, albo jawi się jako androgynalne bóstwo).
Jego emanacje hermetyzm identyfikuje z trzema duchowymi pierwiastkami materii (Solą, Siarką, Merkuriuszem), chrześcijaństwo – z Trójcą Świętą, religijny taoizm z trzema personifikacjami Tao, hinduizm – z bogami Śiwą, Wisznu i Brahmą, judaizm z Tetragramatonem (imieniem Jahwe zapisanym trzema literami: jod, he, waw), islam – z troistą naturą imienia Allacha, szamanizm z trójświatem bogów (kosmosem podzielonym na trzy sfery: podziemną, środkową i niebiańską), joga z trzema cechami bytu: tamas, radżas i sattwa (biernością, aktywnością, mistyczną unią). „Trójducha” rozpoznać można zresztą w każdej mitologii, religijnej, mistycznej i okultystycznej tradycji. Z tego też względu na „wyższym” poziomie ezoterycznego poznania wszystkie one stanowią oczywisty dowód, że każda oddzielnie oraz wszystkie razem zawierają w sobie tę samą, choć inaczej wyrażoną wiedzę.
Jak łatwo więc zauważyć „trójduch” znakomicie odzwierciedla się nie tylko w binarnej strukturze ludzkiej psychiki, która rozdarta na dwoje ciągle szuka spajającego ją elementu, ale i również w generowanych przez ludzki umysł duchowych wyobrażeniach. Dotknięty SDU człowiek niewiele ma zatem szans, by mu umknąć, nie dysponuje bowiem żadnym, poza-duchowym punktem odniesienia, w oparciu o który mógłby sie od niego uwolnić.
Dzieje się tak, ponieważ wkroczywszy w „obszar” duchowości przyswoił sobie zbiór pewników klarownie wyjaśniających czym są i jak działają mechanizmy rządzące widzialnym i niewidzialnym światem (prawo przyczyn i skutków, prawo przyciągania podobieństw, prawo moralne itp. ). Do ich opisu używa takiego zestawu pojęć i symboli, które z jednej strony obrazują charakter metamorfoz makro i mikrokosmosu, z drugiej służą mu za narzędzia pomocne w rozpoznawaniu wszelkiego rodzaju zjawisk (znaki zodiaku w astrologii, karty tarota w kabale, ruchy wahadełka w radiestezji, teoria karmy, determinizm pierworodnego grzechu, znaki poprzedzające powtórne przejście Jezusa ). Przyjmuje za prawdziwą tę wizję historii świata, którą wpoiła weń jego duchowa tradycja (podział ludzkości na „synów szatana” i „wybrańców Boga”, pewność, że wszystkie duchowe drogi zmierzają do jednego punktu, wiara, że tylko jedna religia, jedna święta księga znajdują upodobanie w boskich oczach, oczekiwanie apokalipsy, rewelacje tyczące stworzenia człowieka przez kosmitów, dzieje Atlantydy, ezoteryczna kosmo i antropogeneza ). Dysponuje ponadto wiedzą o współzależności struktur makro i mikrokosmicznych ( to samo w górze, co i na dole )oraz duchowej anatomii człowieka (siedem czakramów ). I, co najważniejsze operuje takim obrazem Transcendencji, która sankcjonuje jego duchowe poszukiwania.
Oto czemu astrolog, chociaż jest świadomy, że zodiaki jako takie nie istnieją (w ich skład wchodzą gwiazdy położone od siebie w wielkiej odległości i tylko kąt ich obserwacji oraz ludzka wyobraźnia pozwalają dopatrzyć się w nich jakiś kształtów )wierzy, że w „królewskiej sztuce” nie o realne konfiguracje gwiazd chodzi, lecz o określone sektory nieba z nimi kojarzone, z których emitowane są rozmaite energie. Owszem, świadek Jehowy zauważa, iż w skutek rozpowszechnienia mass mediów wciąż zalewają nas informacje o katastrofach i dlatego odnosimy wrażenie, że jest ich więcej niż kiedyś, jednakże myśl ta utwierdza go tylko w przekonaniu, iż telewizyjne wiadomości odnoszą się do apokaliptycznych proroctw.
Nie istnieje żaden poza-duchowy argument obalający wiarę w to, że dzieje ludzkości są historią zbawienia zaczynającą się w Edenie i kończącą powtórnym przyjściem Jezusa Chrystusa, gdyż w większości chrześcijańskich i gnostyckich doktryn Eden przestał już być konkretnym, czasoprzestrzennym punktem naszej planety, zaś opisany w Biblii rajski dramat rozegrał się w spirytualnym kosmosie. I nie daje się odwieść kogoś od przekonania, że pochodzi z Atlantydy, gdyż pewność tę czerpie on stąd, że w trakcie sesji regresingu cofnął się w czasie, widział ją i poznał wszystkie swoje wcześniejsze wcielenia.
U wszystkich tych ludzi duchowość odcisnęła w umysłach coś w rodzaju programującej myśli, zachowania, odruchy matrycy. Matrycę tę porównać można do filmowego Matrixa, który kreuje w ludzkich jaźniach obrazy iluzorycznej rzeczywistości. Nie są to wszakże czyste urojenia. Przeciwnie. Znajdują one pełne potwierdzenie w zjawiskach „realu”. Różdżki się wyginają, wahadełka kręcą, bioenergoterapia leczy choroby, charaktery ludzi korelują ze znakami zodiaku, wróżby się sprawdzają, zbożowe kręgi można zmierzyć i badać przyrządami, mnogość wojen, katastrof, trzęsień ziemi, zbrodni znajduje potwierdzenie w biblijnych proroctwach zapowiadających koniec świata, zaś grzech i występek zwiastują powtórne nadejście Jezusa, Kalkina, buddy Maijtreji. Mówiąc najkrócej matrixa nie sposób obalić żadnym argumentem. Nie dlatego, że tworzy iluzję. Dlatego, że odwzorowuje rzeczywistość ze wszech miar realną, a jednocześnie załganą.
Istotnym czynnikiem wszczepiającym w umysł człowieka obraż „łżeczywistego” świata są również rytuały adopcyjne - ryty przyjęcia w poczet grona wtajemniczonych, wybranych, zbawionych (chrzest, pierwsza komunia, bierzmowanie w kościele katolickim, nadanie nowego lub przekształcenie starego imienia w tradycjach magicznych, przekaz mocy siddhi w śiwaickiej odmianie hinduizmu ). Wiele z nich inauguruje duchową inicjację (masońskie obrzędy inicjacyjne, system wtajemniczeń w okultystycznych bractwach różokrzyża )i powoduje nałożenie na człowieka „duchowych pieczęci” – stygmatów wiążących go z czczonym w tejże grupie bóstwem, którego staje się on odtąd własnością.
Praktyki te służą także wdrożeniu i intensyfikacji duchowych zabiegów (modlitwy, medytacje, afirmacje, wizualizacje, rytuały magiczne, kultowe, trans, taniec, narkotyki, ewokacje duchów, akty strzeliste, medytacyjne adoracje obiektów kultowych – eucharystii, świętych obrazów, ikon, malowideł buddyjskich ). Te zaś potwierdzając ich skuteczność ukierunkowują człowieka na kosmos ducha, otwierają go na jego wpływy, uwrażliwiają na odbiór subtelnych energii, a poszerzając zakres jego medialności budzą w nim łaknienie coraz to nowych, duchowych doznań.
Bardzo często najważniejszymi promotorami adopcyjnych i inicjacyjnych rytów są przejawiające się na różne sposoby duchowe byty. Z reguły są to dwie, różniące się charakterem, rodzajem emitowanej energii i typem przekazywanej wiedzy istoty, względnie jeden byt o cechach arymaniczno-lucyferycznych. Podają się one za rezydujących w duchowym uniwersum mistrzów, magicznych pomocników, kosmitów, aniołów, duchy zmarłych szamanów, bogów, personifikacje Bożej Istoty (Jezus ), pośredników między ludźmi a Bogiem (Matka Boska, święci ). Jeżeli dochodzi przy tym do ich wizualnego uobecnienia, przybierają postać upodobnioną do wspomnianych bóstw.
Zdarza się, że domagają się uwiecznienia na obrazach swojej postaci albo wzmożenia skierowanego ku nim kultu. Bywa, że kładą podwalinę pod nową tradycję, względnie uzupełniają starą o nowe treści, tak jednak, by kolidowały one z jej pryncypiami. Ich manifestacji towarzyszą rozmaite paranormalne zjawiska, jak również przekazywane telepatycznie informacje tyczące świata, Boga i człowieka. Kontaktujący się z nimi człowiek zyskuje także wiedzę o sobie, o swoich wcześniejszych wcieleniach, o tym, co go czeka. I dowiaduje się co sprawiło, że został przez nie wyróżniony i wybrany (predestynacja wynikająca z jego duchowego rozwoju, zalet moralnych, urodzenia, łaski Boga lub czegokolwiek innego ).
BOGOWIE SDU
Spójrz synu Prithy,
na setki i tysiące mych postaci...
Bhagawadgita 11.5
Na pytanie kim/czym są te istności jedni odpowiadają, że pochodzą one z duchowego świata, inni natomiast, jak chociażby angielska okultystka Evelyn Underhill uważają, że są to „siły zrozumienia (...)znajdujące się poniżej progu świadomości, które mogą być udowodnione i posiadają tę zdolność, że same potrafią obwieszczać swoje odkrycia”.
Owe „znajdujące sie poniżej progu świadomości” siły rozumienia Carl Gustav Jung identyfikuje z zakodowanymi w zbiorowej nieświadomości i wspólnymi dla całego, ludzkiego gatunku archetypami, które odbite w podświadomej sferze psyche podlegają kulturowej modyfikacji i - manifestując się w symbolach, mitach, snach oraz sakralnych praktykach - wytyczają kierunki naszych podszukiwań duchowych. Każda, ukształtowana w podświadomosci personifikacja duchowego wyobrażenia posiada ponadto konkretną, energetyczną formę – jest mentalnym fantomem emitowanym przez umysły ludzi i uzewnętrzniającym się w otaczającym ich świecie. Taki „utkany” z mentalnej energii i „zasilany” płynącymi z podświadomych głębin psyche emocjami fantom nie posiada jednak cech żywego bytu. Zyskuje je dopiero wtedy, gdy w jego „skorupę” zasiedla pochodząca z duchowego kosmosu istota. Okupowany przez nią myślokształt określany jest w naukach okultnych mianem egregora.
Fakt istnienia egregorów nie budzi w środowisku okultystów większych wątpliwości, podobnie bowiem jak przedstawiciele innych odmian duchowych tradycji wierzą oni, że oprócz widzialnej rzeczywistości jest jeszcze rzeczywistość niewidzialna, z której wywodzą się duchowe byty. Z grubsza rzecz biorąc dzieli się ona na dwie zasadnicze części: czasoprzestrzeń spirytualną i astralną. Świat spirytualny to region „boskiej pełni”, miłości, nirwany, iluminacji, roztopienia się w Absolucie. Dla świata astralnego zaś, jak czytamy w Glossariuszu okultyzmu, „substancją jest uczucie, żądza.
Astral wyraża się kształtami i barwami; znajduje się w ruchu nieustannym. Pełen jest różnych istot, po części świadomych, po części nieświadomych”. Usytuowany między materialnym a duchowym kosmosem astral stanowi ekumenę sił analogicznych do podświadomych i świadomych rejonów psychiki. Natomiast wypełniony mocami o subtelnej, „nirwanicznej” amplitudzie wibracji „spirytual” koreluje z nadświadomością (duchowy pierwiastek człowieka ). Wspólnie ze światem fizykalnym tworzą one trójsferyczny makrokosmos, który - zgodnie z opisaną w Szmaragdowej Tablicy zasadą, iż „to, co na górze jest takie samo, jak to na dole” - ma swoją analogię w trójdzielnym mikrokosmosie, tj. w ciele, duszy i duchu człowieka (w jego „wyższym”, „średnim” i „niższym” ja ). Obie te trójsfery rozrysować można jako układ sześciu współśrodkowych kół, z których trzy pierwsze reprezentują psychoduchowe wnętrze człowieka, drugie zaś jego psychoduchowe zewnętrze odzwierciedlone w tym, co go otacza i co doświadcza w skutek spirytualnych praktyk (ryc. 1 ).
De facto astral i „spirytual” różnią się między sobą jedynie rodzajem energetycznej osnowy oraz zakresem wywoływanych w człowieku mistycznych doznań (w astralu przeważa „czynnik zmysłowo-cielesny”, w świecie spirytualnym – „czynnik duchowy, boski”). Nie są one jakimiś odrębnymi, „pozaludzkimi” światami. Przeciwnie. Stanowią integralną część ludzkiej psychiki w tym sensie, że ją odzwierciedlają i z niej się wysnuwają. Penetrując je mag, okultysta, mistyk wnika w swoje wnętrze (mikrokosmos )i za jego pomocą poznaje zewnętrze (makrokosmos ), cały czas pozostając w granicach jednego, wspólnego wszystkim ludziom psychoduchowego kosmosu. Uniwersum to Teilhard de Chardin nazywał noosferą – otulającą Ziemię warstwą myśli ludzkiego gatunku. Jeśli jednak jezuicki filozof widział w niej biologicznie uwarunkowany przejaw świadomej autorefleksji człowieka nad sobą i światem, okultysta postrzega ją jako manifestujący się w trójsferze ludzkiego wnętrza (w podświadomości, świadomości i nadświadomości )oraz w trzech strefach ludzkiego zewnętrza (w świecie astralnym, fizykalnym i spirytualnym )kosmos rozmaitych sił, z których znaczna część staje się ekumeną egregorów. Okupująca go istota pochodzi spoza trójsferycznej noosfery, tj. z tych rejonów, które sąsiadując z najwyższym, „nirwanicznym” piętrem spirytualnego uniwersum, zdają się być otchłanią, niezmierzoną pustką. Relację między jego wszechświatem, a naszą czasoprzestrzenią porównać można do relacji pomiędzy ciemną a jasną materią (wiemy, że ta pierwsza istnieje, gdyż przejawia się w naszym wszechświecie, ale nie mamy pojęcia jakie są właściwości jej czasoprzestrzennego kontinuum ). Dotąd sięga mistyczne doświadczenie człowieka. Dalej już póść nie można. Za tą granicą rozciąga się wszechświat tak diametralnie różny od naszego, że nazwanie go „wszechświatem nicości” (albo po prostu Nicością )wydaje się zabiegiem najwłaściwszym.
Podobnie ma się rzecz z istotami Nicości, co do charakteru których nie mamy żadnej, pewnej wiedzy poza tą, jaką zyskujemy w skutek kontaktu z egregorami. Egregor wszakże nie jest „czystym” duchem; jest czymś w rodzaju „pojazdu” lub „ubrania” ograniczającegoswego właściciela. Wyzbyty egregora bezcielesny duch nie mógłby egzystować w świecie bytu. Żeby się doń przedostać, musi wpierw posiąść utkany z subtelnej energii myślokształt, co sprawia, że z „pustego nic” przemienić się w „bytowe coś”. Chcąc zachować ten stan potrzebuje życiowej energii. Czerpie ją z emitowanych przez ludzki mózg emocji, wyobrażeń i mistycznych doznań. I, w zależności od tego z jakiej hierarchii pochodzi, albo dąży do szybkiego unicestwienia swego „dawcy”, albo o niego dba, inspirując do intensyfikacji duchowych wysiłków, ażeby jak najdłużej móc na nim „żerować”, potem zaś go całkowicie pochłonąć.
Ryc. 1 (kliknij żeby powiększyć)
W tym też momencie ujawnia się najważniejszy cel tej operacji. Każdy, rezydujący w egregorze „pasażer” wywodzi się z asurycznego Nihilo, nie posiada przeto indywidualnej jaźni (nie jest osobą w ludzkim znaczeniu tego słowa; jest „nikim” ). Dopiero podczepiony do trójsfery ludzkiej jaźni zyskuje upragniony status „kogoś”. Ten „ktoś” to „trójduch”, osobowość mnoga (arymaniczno-lucygeryczno-asuryczna). Przyssany do człowieka czyni wszystko by i jego „pokawałkować”. Wmawia mu więc, że i on składa się z wielu dusz lub ciał, że jego jaźń jest iluzją, a poczucie osobowego ego – wyrazem duchowej ślepoty, grzeszności bądź percepcyjnego błędu. Im bardziej go zaś „poszatkuje”, im mocniej gruntuje w nim wiarę w reinkarnację bądź w prawdziwe życie, które nastanie dopiero po śmierci w zaświatach, z tym większą intensywnością człowiek ten oddala się od siebie w „tu i teraz” i pozwala egregorowi zawłaszczać swoją osobą. Z biegiem lat człowiek taki coraz bardziej upodabnia się do czczonego przez siebie egregora (stygmaty imitujące rany Jezusa, cielesne zmiany u joginów przeobrażające ich „żywe obrazy” boga Śiwy). Wyniesiony na ołtarze, czczony przez uczniów jako żywe bóstwo karmi się ich energiami, sycąc jednocześnie kałdun swego pana i władcy.
TERAPIA SDU
Tao, które można opisać,
nie jest prawdziwym Tao
Tao Te Ching
Odczytywany w tym świetle biblijny zakaz czczenia obrazów nabiera nowego wyrazu, uprzytamnia bowiem, że każde duchowe wyobrażenie bądź też mistyczne doznanie o zmysłowym charakterze „produkuje” życiową energię egregorów. Te zaś nie są Bogiem; są imitatio dei. Okryte nimbem świętości imitują Boga i próbują człowiekowi wmówić, iż reprezentują wielką potęgę. Potęga ta wszakże jest iluzoryczna. Poraża człowieka tak długo, jak długo „karmi” egregory. Pozbawione codziennej strawy wybuchają gniewem, kuszą, straszą, zastawiają pułapki, miotają się coraz bardziej zgłodniałe, aż wreszcie, wróciwszy do swojego świata, zapadają się w nicość.
I taki też jest efekt terapii SDU. Zmierza ona do tego, by człowiek zajął wobec duchowości inną, nie uwarunkowaną uzależnieniem pozycję i mógł dokonać właściwej oceny tego w co się aangażuje. Terapia uruchamia mechanizmy świadomego i wolnego wyboru zablokowane przez SDU. W tym właśnie zakresie najbardziej różni się ona od metod stosowanych w zwalczających okultyzm chrześcijańskich instytucjach, gdzie wyrwanym z sideł „heretyckiej duchowości” ludziom, w miejsce jednego wszczepia sie drugi matrix.
Terapię SDU podjąć ją każdy, w kim rozpoznano jego symptomy i kto wyraził wolę uwolnienia się od spirytualnyh zniewoleń. Wyodrębnić w niej można kilka, podstawowych kierunków działania:
Kierunek pierwszy (uważność) prowadzi do wystudzenia emocji wywołanych lucyferyczno-arymanicznymi przejawami duchowej praktyki oraz faktem podjęcia działań zmierzających do wyzwolenia. Nie chodzi w nim o to, by unikać tych doznań. Przeciwnie. Uczy on uważnego obserwowania tego, co się wokół dzieje i odnotowywania w pamięci jako jednego z wielu rozmaitych zjawisk.
Kierunek drugi (tu i teraz) zmierza do tego, by pacjent koncentrował swoją uwagę na tym, co tu i teraz robi, słyszy i ogląda. W połączeniu z uważnością umożliwia likwidację uporczywych wspomnień, natręctw myślowych, stopuje pragnienie wglądu w przyszłość, zniechęca do snucia planów, marzeń itp.
Kierunek trzeci (myśl prosto) wyraża dążenie do wyrugowania z umysłu wszelkiego rodzaju, generowanych przez matrycę spirytualnego matrixa, „duchowych schematów” oceniania rzeczywistości. Schematy i towarzyszące im paranormalne zjawiska są zauważane, odnotowane w pamięci, lecz nie analizowane pod kątem ich znaczeń, sensów itp.
Kierunek czwarty (nieznane) uświadamia, że budując w człowieku pragnienie poznania przyszłości, zagwarantowania sobie dobrego życia, zbawienia itp., duchowość pozbawia go odwagi zmierzenia się z realnym światem. Ułatwia pogodzić się z tym, co nieuchronne, otwiera na to, co niespodziewane.
Kierunek piąty (ja jestem...) uczy skupienia się na swoim ciele, jego potrzebach, zdrowiu, na akceptacji siebie takim, jakim się jest ze wszystkimi swoimi dobrymi i złymi przymiotami.
Kierunekszósty (rozpoznaj-odetnij) kładzie nacisk na konieczność pozbycia się wszelkich „duchowych” książek, czasopism, gadżetów i rekwizytów. Pomaga też ocenić rodzaj, typ, charakter mechanizmów, które doprowadziły do uzależnienia. Pacjent pracuje nad Ankietą Rozpoznania Uzależnień Duchowych (ARUD), uzupełnia ją, poszerza na swój użytek, na końcu zaś pisze „duchową biografię”, dołączając do niej osobny tekst, w którym oświadcza, że zrywa nałożone na siebie „pieczęcie” i raz na zawsze przecina więzi z sektami, bractwami, duchowymi nauczycielami oraz mistrzami.
Kierunek siódmy (ja – świat - Bóg) rekonstruuje właściwą optykę widzenia siebie, świata i Boga. Uświadamia, że to, iż żyjący w tym, a nie w innym świecie i dysponujący jednym, niepowtarzalnym życiem człowiek może śmiać się, płakać, dotykać kory drzew, tańczyć, pisać wiersze, pracować w ogrodzie, uczyć się szydełkowania, jeździć na rowerze i robić wiele innych jeszcze rzeczy, jest wielkim, wspaniałym, cudownym darem. I że otrzymał go od kogoś, kogo nazywa Bogiem, a kto darmo dając mu wolność nie domaga się tego powodu niczego poza tym, by zechciał dar ten dobrze wykorzystać.
Ciekawe, prawda? Warto o tym podyskutować bo JWS to osoba nieprzeciętna i z ogromną wiedzą.
źródło: http://www.kosciol.pl/art...go_uzaleznienia
Ciekawe, prawda? Warto o tym podyskutować bo JWS to osoba nieprzeciętna i z ogromną wiedzą.
Swoja wiedzę i doświadczenie.
Mojżesz jak poszedł do swoich, to siie powołał na Boga przodków.
Równie dobrze:
Szaman z plemienia Pod Wielką Górą powołuje się na Boga swoich przodków - Mzimu.
I kto tu ma rację?
JWS przedstawił ciekawą hipotezę, ciekaw jestem opinii innych użytkowników forum.
Mojżesz jak poszedł do swoich, to siie powołał na Boga przodków. A Pan Suliga, za przeproszeniem na co się powołuje? Na kogo? Jakim się legitymuje autorytetem?
A co ma piernik do wiatraka? Pytanie było na co się powołuje Suliga, a nie szaman z plemienia pod wielką gwiazdą.
Przecież napisałem, ze na swoja wiedzę i doświadczenie Przykład z szamanem ma taką samą siłę jak przykład z Mojżeszem.
Przykład z szamanem ma taką samą siłę jak przykład z Mojżeszem. I potwierdza raczej zdanie księdza niż twoje.
A jakie jest moje zdanie na ten temat wg Ciebie? Nie przypominam sobie abym cos na ten temat pisał. i jakie jest zdanie Ks.?
Przecież napisałem, ze na swoja wiedzę i doświadczenie
I nic więcej nie musze juz mówić ni pisać. Gdyby Mojżesz powołał się na samego siebie, to by go ziomale wygwizdali i posłali do 100 diabłów.
i tu widać różnice w naszych punktach widzenia. Dla mnie powoływanie sie Mojżesza jest równoznaczne z powoływaniem się na własne doświadczenie i wiedzę. Ponieważ w tej sytuacji z Bogiem rozmawiał tylko on.
Nie kasuj moich postów. I proszę zanim dasz mi ostrzeżenie zwróć uwagę na to co sam robisz. Zgoda? taka mała umowa między nami. Ja postaram sie robić to samo.
Dla mnie powoływanie sie Mojżesza jest równoznaczne z powoływaniem się na własne doświadczenie i wiedzę.
Nie może być tym samym, bo jest różnica między powołaniem się na siebie, a powołaniem się na kogoś.
Chyba sie nie zrozumieliśmy. Mojżesz powoływał się na Boga, którego tylko on widział - tym samym powoływał sie na własne doświadczenie. Siostra w klasztorze betanek też pewnie powołuje sie na Boga. Każdy może to zrobić czego najlepszym przykładem jest zatrzęsienie różnych instytucji religijnych.
Tu nie chodzi o to, że widział Boga, lecz o to, że Mojżesz powołał się na Boga, którego wyznają Izraelici. Gdyby powiedział, że przychodzi od Baala, to jego ziomkowie zrobiliby to, o czym pisał ks. Marek.
Tak, zgoda. Ale to podejście jest naiwne bo każdy może tak stwierdzić. Zaczynamy offtop, proponuje wrócić do tematu JWS
Owszem, każdy Izraelita mógł to powiedzieć (ale nie każdy powiedziałby prawdę). Rzecz w tym, że następnie Mojżesz udowodnił i przekonał współziomków, że został posłany przez Boga.
Ponieważ w tej sytuacji z Bogiem rozmawiał tylko on.
Nie rozumiesz. Mojżesz podążając do swoich, powiedział im, iz rozmawiał z Bogiem przodków Izraela. Nie powoływał się na nic nowego.
Uwaga moderacyjna:Nie uważam, bym musiał sie tobie tłumaczyć z czegokolwiek, co nie jest przedmiotem dyskusji. Jeśli usunąłem, to widocznie miałem ku temu powód.
(uwagi do moderacji gdzie indziej )
A jakie to ma znaczenie ze powoływał się na Boga ich przodków. SJ tez twierdzą ze powołują się na Boga Dawida i co z tego?
(uwagi do moderacji gdzie indziej)
A jakie to ma znaczenie ze powoływał się na Boga ich przodków. SJ tez twierdzą ze powołują się na Boga Dawida i co z tego?
Mojżesz powoływał się na Fundamenty Wiary Izraela.
Świadkowie Jehowy powołują się na Jehowę - nikogo o tym imieniu PŚ nie wymienia.
Natomiast co do Suligi:
Powołuje się na Ochorowicza, spirytystę,
Powołuje się na mesmeryzm, gnozę, hinduizm, kabałę.
Mój Bóg nie chce, bym chadzał po szuwarach, bagnach i szukał Go wszedzie tam, gdzie Go nie ma.
Mój Bóg nie chce, bym chadzał po szuwarach, bagnach i szukał Go wszedzie tam, gdzie Go nie ma.
A to nie jest tak, że Bóg jest wszędzie, znaczy wszechobecny?
Co do wątku. Doświadczenia tego gościa bardzo mnie zaciekawiły. Wyraźnie jego problemy zaczęły się gdy zaczął manipulować otaczającym go światem stąd szybko pojawiły się te dwa 'aniołki'. Z resztą w tej kwestii podobnie skomentował to Ks. Marek.
Zauważcie jednak, że rozwiązanie przyszło nie koniecznie od religii katolickiej ale od zrozumienia gdzie popełniony był błąd i przyjęcia tego co rozsądne z chrześcijaństwa.
"Hostia przemieniała się w moich ustach w kawałek mięsa"
zaraz.. co jest z tym Sakramentem, nie chcę blużnić, ale czy to nie jest... kanibalizm?
Chyba w temacie: http://goscniedzielny.wia...meru=1232652623
Odtąd wielu uczniów Jego odeszło i już z Nim nie chodziło” Jan zapisuje w Ewangelii w 6. rozdziale i 66
nie mogłem się powstrzymać
Tylko ten link nie rozwiewa moich wątpliwości..
Glowa, rozmawiałam dzisiaj ponad godzinę ze śJ. Był w tym wątek na temat Eucharystii. Brzmiało to mniej więcej tak:
pytam: - co dla pana znaczą słowa, że 'kto nie spożywa Jego Ciała, ten nie ma życia w sobie'?
- kanibalizm!
- ale co to dla pana zanczy?
- kanibalizm!
- to już słyszałam, ale co znaczy, że nie ma życia w sobie?
- kanibalizm! kanibalizm!
- prosze pana, jak bede sobie chciala posluchac tego slowa, to nagram sobie i bede odtwarzac do woli, ale ja chce sie dowiedziec CO DLA PANA ZNACZA te slowa, ze kto nie spozywa Jego Ciala, ten nie ma zycia w sobie! gdyby to byl symbol, nie chodziloby o zycie!
- kanibalizm kanibalizm kanibalizm
I jeszcze jeden super argument: gdyby Hostia byla Cialem Jezusa to juz dawno by sie to Cialo wyczerpalo, bo juz tyle Hostii jest spozytych...
Powiem tak: Owszem, po ludzku patrząc spożywanie ludzkiego ciała jest kanibalizmem. Ja jednak spożywam to Ciało, Które przyjął Bóg, gdy chciał dla mojego zbawienia stać się człowiekiem. Spożywam Ciało, Które było umęczone za moje grzechy. Spożywam Ciało, Które daje mi życie przez zanurzenie w Śmierci Pana i Krew, Która oczyszcza mnie z grzechu i daje życie wieczne. Spożywam Ciało, Które Pan sam podał mi do spożycia, mówiąc, żebym brała i jadła, bo to Ciało zostało wydane właśnie za mnie.
Jeśli to największe możliwe zjednoczenie człowieka z Bogiem na ziemi chcesz nazywać kanibalizmem... Okej, nazywaj jak chcesz
Ja jednak nie morduję, żeby się najeść, tylko Ten, Który oddał za mnie życie sam karmi mnie Swoim Ciałem
Przecież to jest piękne, że Bóg chciał mi dać Siebie fizycznie! Ten, Który jest Duchem sprawia, że mogę Go przyjąć w Ciele
Przecież to jest piękne, że Bóg chciał mi dać Siebie fizycznie! Ten, Który jest Duchem sprawia, że mogę Go przyjąć w Ciele
Piękne, ale na ile przytomne?
A co do głównego wątku tego tematu - Jan Witold Suliga (autor tekstu z pierwszego postu) o swoim swidectwie i nawróceniu "trąbił" początkowo w Radio Józef. Do dzis zafascynowani słuchacze się na niego powołują!... mimo, iż umyka im że wszystko to co mówił w tym radio już jest nieaktualne I tak to jest z tymi "wielkimi świadcetwami".... Trzeba uważać. Dziś ci sami ludzie zachwyacją się "świadectwami" pana Tekieli, czy pana Piątka... Ale takie osoby lubieją się "nawracać" w ciągu jednego życia po wiele razy - więc warto zwrócić uwagę co będą mówić w przyszłości. W chwili obecnej nawrócili się na "walkę" - bo po nawróceniu są bardziej wojowniczy i agresywni niż byli wcześniej To cud prawdziwy z nieba wysokiego
A swoją drogą Suligę w jakimś tam spsób lubię i szanuję - z jednego powodu. Mianowicie on sam poszukuje, nie daje się zwieść trendami, nie idzie za głosem tłumu. Szuka sam. Wiadomo takie posuzkiwania czasem narażają nas na to, że zabrenimy w ślepą uliczkę z której się trzeba potem wycofać. Ale Suliga nie boji się wycofywać, nie boji się być w Prawdzie z tym co czuje, dlatego otwarcie potrafi sie wycofać z tego co głosił jako ezoteryk, czy z tego co głosił później jako nawrócony w Radio Józef.