ďťż
Strona początkowa UmińscyCharyzmaty nadnaturalne i stosunek do nich: moja refleksjaUŻYWANY (2004) SKUTER 50 CCM 2T HERO WINNER26.07 - 01.08 Kostrzyn Młodzi -Młodym 2004Jacek Kaczmarski (1957 - 10 kwietnia 2004)JHWH moją miłościąmoja droga do ChrystusaMoja Alma MaterŻono ty moja...Moja historiaDzień Młodych 2004
 

Umińscy

Obiecałem kiedyś, że jak znajdę czas to opiszę naszą wyprawę do Turcji w 2004-tym roku (tu link do podróży na Krym w 2007-mym: http://forum.cichymotocykle.pl/viewtopic.php?t=13 )
Więc korzystając z tego, że przyszła do nas okropna zima (2009/2010) i Was kochani klienci ni ma, spróbuje przypomnieć sobie zdarzenia z przed prawie sześciu lat. Niestety zdjęcia mam w formie papierowej, więc będę je skanował i ich wymiar będzie nie taki jak powinien.(chyba, że ktoś wie jak to zrobić profesjonalnie)
Prowodyrem całego "zamieszania" (odwrotnie niż Krymu) był Słoma i to jemu zawdzięczam pierwszą prawdziwą wyprawę na motocyklu. Co prawda objeżdżałem wcześniej nasz kraj i sąsiednie, ale przez tyle granic i kultur przejechałem po raz pierwszy.
Skład ekipy to Słoma z Dziunią na Yamasze Wildstar 1600, wtedy jeszcze samotny Izi na Kawie GTR 1000 no i ja z Elą na Yamasze TDM 850. Czas wyprawy to 2004-07-29 do 2004-08-15, czyli całe 18 dni szczęścia i 6200 wspaniałych kilometrów.
Umówiliśmy się o 5-tej rano u Słomy w Czarnotkach (ja grzebałem do 3-ciej z Diabłem przy motocyklu! i nie spałem wcale!) i mając ambitne plany dojechania do granicy Austriackiej, zwiedzając co się da po drodze (moje były ambitniejsze, chciałem dotrzeć do Słowenii) wyruszyliśmy godzinę później w kierunku Wrocławia... i zaczęły się przygody...
Izi wymyślił, że pojedziemy wspaniałymi skrótami. gdzie są wspaniałe widoki, jest mało katamaranów i w ogóle będzie krócej.
Skończyło się na tym, że o 15-tej mieliśmy na licznikach po 280 km (do Wrocławia od nas ok. 150) i nie wiedzieliśmy w którą stronę jechać. Ja z Elą byłem zły i załamany, że jak tak będzie dalej to my do Czech nie dojedziemy, Słoma w siódmym niebie, że jest przygoda a małomówny Izi zdenerwowany prowadził nas w coraz to inne lokalne dróżki. W pewnym momencie powiedziałem, że dalej w tą stronę nie jadę i zawróciłem, reszta towarzystwa nie chętnie, ale podążyła za mną. O dziwo za jakieś 15 km wjeżdżaliśmy w mało znane rogatki Wrocławia od dupy strony, orientacje w terenie i intuicje zawsze mam dobrą co jeszcze nie raz się okazało.
Za Wrocławiem w okropnym upale zwiedzaliśmy jakiś zamek z jego fajnie zimnymi lochami, a Jacol z Izim i Dorotą wdrapali się na jego wieżę, ja z Elą odpuściłem i przez to chyba mam nadwagę.
Przed wieczorem udało nam się przekroczyć pierwszą granicę z Czechami.

I znaleźć kemping zaraz za granicą. Było wspaniale, delikatnie popiliśmy słynne Czeskie piwo i padaliśmy ze śmiechu próbując rozmawiać z Czechami i wtedy w Czeskim markecie wynalazłem słynną maść na pięty (wtajemniczeni wiedzą o co chodzi)
Na drugi dzień od rana pakowanie (nie nawidzę tego !) i wczesny wyjazd do Austrii

Z Austrii pamiętam wspaniałe asfalty z pięknymi widokami i zajebistymi winklami jak zjechaliśmy z autostrad i mnóstwo bikerów na nich, oraz okropny przejazd przez zatłoczony Wiedeń i gorąc w nim jak piekle.
A jeszcze przypomniał mi się moment w który uświadomiłem sobie, że komórki są nie zbędne a mianowicie jadąc autostradą prowadził Jzi i w ostatniej chwili zauważył zjazd w prawo, ja zdążyłem a Jacek (Słoma) przeleciał prosto i gdyby nie komórki byśmy się pogubili ponieważ nie ustaliliśmy gdzie w takiej sytuacji się spotykamy.
No ale przed wieczorem wjechaliśmy do Słowenii, piękny i bogaty kraj.
Zaraz za granicą zatrzymaliśmy się w fajnej knajpce gdzie zjedliśmy kolacje i podziwialiśmy mnóstwo Słoweńców którzy, wszyscy na Dukatach latali przed nią na kole.
Spróbowałem i ja na TDM-ce, ale, mając na uwadze kilometry przed nami i zachowanie moto w całości wypadłem przy nich blado...
Po ciemku w okropnych korkach dotarliśmy do jakiegoś kempingu, gdzie recepcjonistka wymachując rękami wyganiała nas mówiąc bardzo podobnym do polskiego (Słoweńskim) językiem, że nie ma miejsc. No ale "nas nie wyganiat !" znaleźliśmy na dziko miejsce przy dwóch Niemcach też na motocyklach. Oczywiście Słoma znający per-fekt język naszych ciemiężycieli zaprzyjaźnił się z nimi.
Obok nas był płot, a za nim wspaniały hotel z basenem ze znanymi na całym świecie Słoweńskimi Gorącymi Źródłami. Patrzyliśmy lekko zmarznięci z zazdrością aż w pewnym momencie Słoma mówi "i tak jesteśmy tu nie legalnie, więc co nam zrobią ?"
No i wskoczyliśmy przez płot do gorącego basenu, a po chwili nasze kobitki. Izi się powstrzymał.
Pławiliśmy się z pół godziny, zanim przyszedł Boy hotelowy i zapytał się jak długo będziemy jeszcze się kąpać! Popłakaliśmy się ze śmiechu - on myślał, że jesteśmy gośćmi hotelowymi.
Wjeżdżamy do Chorwacji, wszędzie jeszcze ślady nie dawnej wojny i portrety uwielbianych przez nich a poszukiwanych przez ONZ przywódców. Kałasznikowa ma każdy szanujący się facet...
Ceny wyssane z palca, płaciliśmy gdzieś w jakimś zadupiu rządzonym przez miejscowego watażkę po 15 zł za piwo !!!

Jeździmy każdego dnia w inne miejsce zwiedzając co się da i korzystając ze wspaniałej modrakowej ciepłej, gęstej od soli i czystej wody i narzekamy na kamieniste plaże gdzie nie ma sposobu na wbicie śledzia:

A cha! zapomniał bym to pierwsze zdjęcie zrobiła Ela podrywającemu ją na ośmiornicę Chorwatowi : będzie do rozwodu! Na drugim Słoma pokazuje jak myje się żonę po podroży, a o trzecim się nie wypowiem.
Jemy w super knajpce coś czego nie znoszę!
Zapowiedziałem kelnerce, że "noł fruti di mere" ona "jes jes" i przynosi mi talerz pełen martwych morskich robaków za 130 zł! drugie zdjęcie: szukamy sami robaków, a trzecie: takimi drogami jeździliśmy (zdjęcia nie oddają spadków).

Dalej Chorwacja wspaniali ludzie, drogi, miejsca, widoki i skalne plaże











Drogi zaje..ste staraliśmy się jeździć bocznymi, bo główne zakorkowane do granic możliwości, aż bolały ręce od nieustannie wciśniętego sprzęgła.
Za to boczne drogi wszystkie prowadziły przez góry co sprawiało niesamowitą frajdę.
Był taki upał, że ja jechałem w gaciach i sandałach (poprzycierane na serpentynach) i bez kasku. Na tym zdjęciu pokazuje (jak się przypatrzeć to widać) taką serpentynę przy zjeździe do Dubrovnika.


Całą Chorwację przejechaliśmy w 4 dni z zachodu na wschód, co dziennie w drodze. Zresztą jedyne trzy dni w jednym miejscu spędziliśmy w Bułgarii.
Najmilej wspominamy wszyscy wspaniałe "Udojaki" czyli pieczone w całości na rożnach przy drodze prosiaki. Czegoś tak wspaniałego nigdy nie jadłem ! zresztą zajadaliśmy się nimi w całej byłej Jugosławii.
Sami Chorwaci bardzo mili tylko te wszędobylskie zdjęcia ich generałów na plakatach.
Mile wspominam gościnę u starego Chorwata i próbowanie win z jego winnicy - ledwo doszliśmy do namiotów. Obok nas wtedy rozbił swój namiot młody Francuz na SV 650 i próbowaliśmy z nim nawiązać kontakt, a najwięcej Ela. Był b. miły z tego co zrozumiałem motocykl kupiła mu mama na 18-tke i objeżdża Europę samotnie, opisywał dziennik w laptopie i wysyłał do jakiejś gazety.
Nic to, jedziemy dalej, czyli wjeżdżamy do Republiki Bośni i Hercegowiny.
Granicę pilnowały wojska IFOR-u i były od siebie oddalone na ok. kilometr tzw. "ziemi niczyjej" Od razu dało się odczuć inne nastawienie do nas, nie chcę powiedzieć "nienawiść" ale spojrzenia były pełne wrogości.
Wszędzie ślady wojny, domy z pozawalanymi dachami, dziury po kulach i widoczna bieda.
W lekkim deszczy jedziemy do Mostaru, gdzie Unia Europejska kosztem 15 mln. Euro odbudowała i oddała do użytku słynny XVI-wieczny kamienny Stary Most, wybudowany w 1566. W wyniku wojny w byłej Jugosławii został zburzony przez Chorwatów w listopadzie 1993 roku. Fajnie się czułem jak tydzień temu oglądałem go w każdych wiadomościach telewizyjnych a teraz chodzę po nim. Z tego co pamiętam odbudowano go z materiałów i techniką z czasów jego budowy, nawet odbudowano skrzywienie któremu uległ przez lata.
Jak wspomniałem rozwalili go czołgami Chorwaci w 93` a łączy on dwie części miasta Muzułmańską i Chrześcijańską.



Przechodzimy na stronę Muzułmańską gdzie widać (na drugim zdjęciu) ostrzelane domy. Podobno nie remontowali ich specjalnie żeby świat widział co im zrobili Chrześcijanie.
Oni robili to samo Chrześcijanom - świat zwariował !

Znajdujemy pokoje w jakimś ostrzelanym domu, na drugi dzień jeszcze zwiedzanie miasta, knajpek i dalej w drogę do dumnej i tak samo nas nie lubiącej Serbii i Czarnogóry
A cha to pierwsze zdjęcie, zrobione prze ze mnie było do melodii "Baśka miała fajny biust"

Komu w drogę...

Wjeżdżamy do Serbii i Czarnogóry, tu nie ma już linii demarkacyjnej.
Cały dzień jedziemy przez ogromne góry dosłownie z zakrętu w zakręt, z serpentyny w serpentynę aż bolą ręce od przeciwskrętu, uwielbiam jeździć po górach, ale mieliśmy już serdecznie dość. Prędkość średnia spadła dramatycznie, byliśmy wykończeni, bolały nas głowy a niewiasty groziły, że zwymiotują nam na plecy !
Słomy przednia opona wyostrzyła się w trójkąt jak ołówek, a na szczycie droga nagle się skończyła i musieliśmy pchać maszyny przez jakiś kamieniołom.
Na pierwszym zdjęciu stoimy nad ponad stu metrową przepaścią, ale zdjęcia nie oddają perspektywy.

Przed nocą znajdujemy jakiś pokomunistyczny hotel, gdzie wszyscy padają na wyrka ze zmęczenia. Mnie jednak nie tak łatwo zmęczyć więc poznaję grupę Słoweńców (drugie i trzecie zdjęcie powyżej) którzy podjechali na sportowych maszynach i jak zobaczyli nasze motocykle to też postanowili tu przenocować. Balowałem z nimi kilka godzin sam - reszta ekipy spała. Fajne chłopaki, jechali na jakiś zlot motocyklowy, zapraszali nas, ale nam nie było po drodze. Za rok przysłali do mnie zaproszenie na ten sam zlot, ale nie pojechałem.
Fajne chłopaki, ale co dla mnie nie zrozumiałe nie mogli uwierzyć, że można wypić duszkiem szklankę wódy, co musiałem zademonstrować im dwukrotnie, ponieważ za pierwszym razem nie zdążyli porobić zdjęć.
Rano na strasznym kacu przeciągałem godzinę wyjazdu. Cały czas myśleliśmy, że wolno tam jeździć z 0,5 promila we krwi i zawsze przy okazji pałaszowania "odujaka" piliśmy piwko, nie raz przez cały dzień jazdy pochłanialiśmy w tym upale po kilka piw, oczywiście co kilka godzin. Dopiero po powrocie dowiedziałem się, że starają się o członkostwo w UE i od tego roku obowiązywało 0,0 promila !
Gnamy przez nieciekawy kraj w kierunku Bułgarii, granicę przekraczamy wieczorem i namawiam wszystkich żeby jechać nocą autostradą do samej Sofii ok. 250 km.
Dorota boi się jazdy nocą i zimna, ale jak daję jej moją przeciw deszczówkę zmienia zdanie. Zmęczenie nie pozwala nam jednak dojechać, gubi się gdzieś Słoma po drodze, czekamy za nim w jakieś dziurze no i oczywiście cała wina za zmęczenie skupia się na mnie, ale obiecuję im znaleźć hotel. Wszyscy psy wieszają na mnie, gdzie tu znajdziemy hotel??? Dziwnym trafem za 10 kilometrów wjeżdżamy w piękne prywatne podwórze, a na nim nowo wybudowany piękny hotelik.
W recepcji nikogo, ale na ladzie lata karaluch wielkości dużego orzecha.
Ja biorę z Elą dwójkę, a Słoma z Dorotą i Izim też dwójkę.
Pamiętam, że Dorota nie chciała iść spać do siebie i siedziała u nas, bo Izjemu tak "jechały"
giery, że aż na dole w recepcji było czuć. Popłakaliśmy się ze śmiechu, a Izi z Jackiem spali im to nie przeszkadzało!!!
Rano jedziemy dalej w kierunku Sofii, znajdujemy prywatny hotelik na przedmieściach i wynajmujemy taksówkę żeby dowiozła nas do centrum.
Tam łapie nas oberwanie chmury, zwiedzamy cały dzień m.in Pałac Prezydencki pomnik Cara Oswobodziciela (dla kogo było oswobodzicielem, a dla kogo ciemiężycielem - wiemy) zdaję się, że to ten głupiec co sprzedał Amerykanom Alaskę.
Co nas zadziwia to żebrzące i uwieszające się nam (wyróżnialiśmy się, wiedzieli, że jesteśmy z zagranicy) na spodnich dzieciaki i wołające pieniądze. Jak dało się kilku to nie szło się od nich uwolnić. Najzabawniej wyglądał z nimi dwumetrowy Izi.

Wieczorem wracamy taksówką do hotelu i rano naciągamy "popręgi" i kierunek cel naszej wyprawy Turcja!

Granicę przekraczamy ponad dwie godz. takiej biurokracji jaszcze nie widziałem. Pieczątki, kolejki za innymi pieczątkami i odsyłanie do następnego biurokraty, następnie uiszczanie różnych opłat (w dolarach tylko !) i przejazd przez odkażające bajorko !
No ale wszystko ma swój kres i wjeżdżamy na pustą autostradę do Stambułu!
Na tyle pustą, że zostawiliśmy dziewczyny z aparatami a my nawróciliśmy "pod prąd" i mamy zrobione piękne zdjęcia jak z Easy Rider-a.

Musieliśmy szybko wracać, bo zatrzymał się przy dziewczynach autobus pełen Turków i chcieli na siłę je zapakować do autobusu, przypomnieliśmy sobie, że to muzułmański kraj i dziewczyny nie mogą zostać na chwilę same.
Zatrzymujemy się w zajeździe przy drodze. Ludzie co się działo!!!
Jak weszliśmy do knajpki Turek o mało się nie zabił jak przyleciał do nas aby wycierać krzesełka i stół. Wszystko cymes! obcałowywał sobie palce zachwalając żarcie.
Nie wiedzieliśmy co wziąć i co ile kosztuje, trzeba uważać, bo ceny wysysają z palca.
Nazamawialiśmy różne dania, nie za dobre. Izi wziął jedno jakieś i jakie było nasze zdziwienie, jak Turek liczył, liczył i liczył i wyliczył, że każdy zjadł za równe 10 euro.
Od razu zmieniła się atmosfera jak próbowaliśmy protestować. Wszystkie Turki w knajpce odwróciły się w naszą stronę z groźnymi minami więc daliśmy za wygraną i zapłaciliśmy ile chcieli. Najbardziej nam chciało się śmiać, że Izi który zjadł chyba nabierkę jakiejś kaszy czy czegoś też musiał zapłacić 10 Euro
No ale co tam, raz się żyje!
Walimy dalej autostradą i jakieś 30 km przed Stambułem zatrzymujemy się "za potrzebą"
na następnym zajeździe. Ostrzegano nas, że mają jakieś inne bakterie i są kłopoty gastryczne. Wpadam więc w grupę młodych Turków i pytam się gdzie WC ci ze śmiechem (każdy przybysz z Europy ma to samo!) wskazują mi w lewo, więc podążam we wskazanym kierunku coraz szybszym krokiem i ... orientuję się, że zalecieli se w ch..ja kibel był w drugą stronę. Ledwo co zdążam, wyginam się na "skoczni narciarskiej" i orientuję się, że nie ma papieru toaletowego! W rogu stoi pół małej i brudnej (0,33l) butelki po Coli wody, okazało się, że oni to używają zamiast papieru toaletowego!
Jak pomyślałem sobie, że Turek który karmił nas kilkadziesiąt kilometrów wcześniej tak samo to załatwiał to myślałem, że puszcze pawia.
Krzykiem przywołałem Ele, która wyratowała nas z opresji.
Znowu pokładamy się ze śmiechu!
Słoma nagle zauważa dziurę w płocie za kiblami i wymyśla, że robimy Turków w ch..ja i wyjeżdżamy z autostrady przez nią i ni płacimy na bramkach przed Stambułem.
No dobra, ja TDM-ką przelatuję przez wspomnianą dziurę, za mną przeciska się Izi a na końcu Jacek który zawiesza się swoim "mastodontem" i ani w przód ani w tył, ale podlecieli Turki i go przepchnęli na drugą stronę. Wstyd jak cholera, bo oni nas mieli za bogaczy a my tu przez dziurę boczkiem, boczkiem.
No ale nie ma złego co by na dobre nie wyszło, przynajmniej zobaczyliśmy Stambuł od strony od której nie widzi go żaden turysta.
Jak wspomniałem drogowskaz na autostradzie informował, że do Stambułu jest 30 km tym czasem zaraz za dziurą przez którą zwialiśmy zaczynały się slamsy tego ponad dziesięciomilionowego molocha, położonego "okrakiem" na dwóch kontynentach.
Pod mostami i wiaduktami pełno namiotów zrobionych z plastikowych śmieci, kozy i biegające dzieciaki które przecierały oczy widząc naszą kawalkadę.
Co najdziwniejsze i dla mnie śmieszne; nad każdym tym szałasem dumnie wystawała antena satelitarna. Nie wiem skąd mieli prąd, może to tylko atrapy jak ta którą jakieś 10 lat temu widziałem wiosce za Jarosławcem - facio przykręcił se na dachu ogromną miednicę i nawet poprowadził od niej do okna kabel!!!
Wjeżdżamy wreszcie na jakąś stację benzynową, tankujemy i próbujemy "zaciągnąć języka" jak dostać się do centrum. Nagle dochodzi do nas Turek który mówi po Polsku bo studiował u nas i oferuje bezinteresowną pomoc. Wsiada więc ma motocykl z Izim i bez kasku prowadzi nas w kierunku Cieśniny Bosfor, okazał się przemiłym facetem i obraził się jak proponowaliśmy mu jakieś pieniądze. Wyściskał nas jeszcze pokrzyczał "jesze Polska nie zginęła" i zniknął...
Zjedliśmy coś w jakiejś knajpce i postanowiliśmy skorzystać z toalety w Mack Donalds-ie gdzie spodziewaliśmy się normalności.
Słoma jako pierwszy, ale po chwili wyskakuje ze śmiechem na ustach. Kible były normalne ze spłuczką i papierem toaletowym, ale zaintrygował go guziczek umieszczony przed nim, nacisnął go więc o dostał szprycę zimnej wody prosto w odbyt
Okazało się, że to takie ichnie ulepszenie higieny. Znów pokładaliśmy się ze śmiechu, a biedne Turki nie wiedziały o co chodzi.
No dobra jedziemy do Azji
Jeszcze tyle sygnałów dźwiękowych nie słyszałem nigdzie, Słoma wymyślił, że Turki jak nie mają sprawnych kierunkowskazów czy świateł to żaden problem, ale jak mają niesprawny sygnał - nie wyjadą!!!
Nie używają kierunkowskazów tylko sygnały, więc możecie sobie wyobrazić jaki tam panuje zgiełk. Raz tylko ucichli i nie trąbią, myśl sobie co się dzieje, a okazało się, że prowadzący naszą kawalkadę Słoma prowadził nas pod prąd w jednokierunkową, a my jak baranki za nim!
Przedostajemy się przez cieśninę przez słynny Most Bosforski i wjeżdżamy na inny kontynent !!!
Tam zbliżający się wieczór zmusza nas do szukania miejsca na nocleg. Nie wiemy gdzie jechać, więc na chybił trafił odbijamy w jakąś ulice. Okazało się, że wjechaliśmy w najdroższą dzielnicę Stambułu. Robiło się ciemno a my zmęczeni próbowaliśmy gdzieś stanąć, ale nie było gdzie, w końcu przy jakiejś knajpce znaleźliśmy lukę i stajemy, a tu wylatuje właściciel i nas przegania twierdząc, że to jego miejsce. Podjeżdża Policja i nas ratuje i nakazuje Turkowi zrobić miejsce dla turystów.
Schodzimy więc zmęczeni po kilkugodzinnym poruszaniu się po olbrzymim i nie znanym mieście, kupujemy piwo w spożywczym obok i lecimy nad Bosfor popatrzeć na pięknie oświetlone miasto, cieśninę i rozgwieżdżone niebo.
Dokonaliśmy tego!!! Jesteśmy u celu podróżny na innym kontynencie!
Duma nas rozpierała, piwo smakowało bosko i wo gule chciało się żyć!
Szukanie hotelu zostawiliśmy na później wybraliśmy się "na miasto nocą" aby wchłaniać atmosferę orientu.
Kupiliśmy jakąś flaszkę i owoce, było za..biście! Szczęście nas rozpierało i nawet zapomniałem jak Turek się podciera jak robili nam kebaby.
Zabrakło nam forsy więc zaraz się jakiś zaoferował i swoim Renaultem podwiózł mnie do bankomatu. Ludzie co ja przeżyłem! co on robił tym samochodem, powiem tylko, że jak wróciliśmy byłem szczęśliwy, że tu koniec normalnie Paryż-Dakar!
Wróciliśmy do motocykli już dość "wcięci" i zaczęliśmy rozpytywać się o hotel, okazało się, że w tej dzielnicy nie ma wcale a my nie możemy się już przemieszczać.
Jacek z Izim poszli jeszcze gdzieś szukać, ledwo wrócili nad ranem z kilometrami w nogach i nie znaleźli nic. Zostałem sam z babami i jak zwykle wszystko skupiło się na mnie i to ja byłem wszystkiemu winny, nawet za grypę Hiszpankę w latach 1918-1919
Co tam przygoda musi być, ciepło było, więc położyliśmy się w parku na trawie w śpiworach i spaliśmy jak zabici.
Na zdjęciach widać poranne przebudzenie, właśnie wtedy Słoma wymyślił określenie "zdziry motocyklowe" które to godnie i z humorem przyjęły nasze Panie i do dzisiaj nie obrażają się jak tak na nie mówimy. W sumie to jest bardzo pieszczotliwe określenie!
Umyliśmy się gdzieś na stacji, przejechaliśmy przez Bosfor z powrotem do Europy i zaczęliśmy zwiedzanie słynnego miasta.
Pierwsze zdjęcie przejazd przez Bosfor!


Teraz powrót do Europy:


Jak zwiedzaliśmy Haję Sofię to mi założyli jakąś chustę na nogi (krótkie spodnie) a dziewczyny nie mogły wchodzić we wszystkie miejsca, niektóre były zarezerwowane tylko dla mężczyzn. Wszyscy musieli chodzić na boso, więc dywan capił jak nie wiem co!

Spójrzcie na Iziego, jaki wygięty w "S" po całym dniu zwiedzania w upale.
Dla odświeżenia jeszcze kąpiel w Bosforze i kierunek Bułgaria!

Ze Stambułu kierujemy się do Bułgarii, ale inną drogą przez Soray w kierunku Morza Czarnego. Autostrady tylko kawałek przy Stambule i tam przy podjeżdżaniu pod bramki otoczyła nas zgraja wyrostków oferujących bilety autostradowe (odbierało się je gratis z automatu, a płaciło przy zjeździe). Dzieciaki były agresywne nie szło się od nich odgonić, zaczęli szarpać dziewczyny i próbowali otwierać bagaże, jak obróciłem się do tyłu, żeby palnąć któregoś to pięciu innych szarpało Elę i bagaże z drugiej strony, potem na następnym postoju zorientowałem się, że porwali mi komórkę którą miałem w mapniku w torbie na zbiorniku. Tankujemy paliwo, Izi stwierdza, że nie musi co potem będzie przyczynkiem do przygody.
Jedziemy autostradą do najbliższego zjazdu, ruch duży, było gorąco, więc odpiąłem od
kasku szczękę i włożyłem pod gumy na bagażach, nagle orientuję się, że w lusterkach nie ma Iziego. Jechaliśmy zawsze w kolejności Słoma, ja i Izi, ja lubię jechać ostatni, ale Kawa Iziego tak dymiła, że komory gazowe to przy Kawie prawie sanatoria, zresztą co 500 km wlewał litr obojętnie jakiego miejscowego oleju samochodowego. Wróćmy do zaginionego, więc wyprzedzam Słomę i stajemy na poboczu autostrady, patrzymy i za chwile jedzie Izi, okazało się, że wypadła mi szczęka z pod gum, a Izi (kumpel!) to zauważył i cofnął się pod prąd na autostradzie, żeby mi ją uratować!!!
Zjeżdżamy z autostrady i jedziemy przez spaloną od słońca ziemie, krajobraz księżycowy nawet słoneczniki były tak spalone, że nie dało się ich zjeść, a Eli zachciało się "coś" i wali mnie w plecy i krzyczy " jak będzie jakiś las to stań!". Jaki las?, przecież tam prócz spalonej trawy nie było nic co dawało by cień, skończyło się na tym, że stanęliśmy i odwracamy się w drugą stronę, gorąc jaka nas dopadła po zatrzymaniu przypominała tę po otwarciu piekarnika, nawet zapach powietrza był zupełnie mi nie znany.
Nie było stacji benzynowych, ale też staraliśmy się jak najmniej tankować w Turcji bo paliwo było 50% droższe niż w Bułgarii, więc Iziemu brakło pierwszemu, Jacek miał najwięcej więc spuszczamy od niego i jedziemy do granicy z Bułgarią, bo wiemy w/g mapy, że jest tam stacja paliw.
Przekraczamy granicę, u Turków jak zwykle tracimy ok. trzy godziny, ale przejeżdżamy na Bułgarską stronę i w bajorku które ma za zadanie odkazić opony, zabrakło mi paliwa!!!
Zmuszony więc jestem zamoczyć buty na 15 cm w tym świństwie i przepchnąć motocykl z Elą! Nic to zaraz zatankuje.
Pamiętajcie, że jak jedzie kilka motocykli i mają różne pojemności zbiorników, to trzeba tankować zawsze do pełna, jak tankuje najmniejszy zbiornik, nie zależnie ile się ma paliwa bo potem wychodzą jaja. Izi miał największy zbiornik i przy ostatnim tankowaniu stwierdził, że nie musi jeszcze tankować, a Słomy z kolei palił najmniej.
Załatwiamy formalności po Bułgarskiej stronie i robi się po godz. 22-giej gdy podpychamy moją Yamahę pod ichni CPN i tam się okazuje, że był czynny do 22-iej!!!
Co robić? pytamy celników, tłumaczą. że w miasteczku 15 km dalej jest stacja całodobowa, ale jest cały czas z górki, więc zjadę bez benzyny.
Biorą mnie więc w środek, bo ja bez świateł i zaczynamy zjazd z góry - strach jak cholera, ciemno jak nie przymierzając u Afroamerykanina w dupie a droga z dziurami i zakręt za zakrętem, a dwa metry dalej przepaść. No było z górki, ale z siedem kilometrów, potem z kilometr pod górkę, a motocykla z bagażami nie przepchniesz. Stajemy, zatrzymałem się na prawym poboczu a metr ode mnie 50-cio metrowa przepaść , Ela była nauczona i ja też, że schodzi na lewą stronę, nie wiem co jej odbiło, ale zeszła na prawo trzymając (czyli ciągnąc) mnie!!! Ostatkiem sił przeciągnąłem motocykl na lewo, już widziałem jak lecimy z motocyklem w tę otchłań!!! Adrenalina podniosła się o 100% i to chyba ona pomogła mi utrzymać motocykl na drodze!.
Co dalej?, stanęło na tym, że wylaliśmy jakiś napój z dwulitrowej butelki i Słoma pojechał po paliwo. Zostaliśmy we czterech w nieznanych górach, dziewczyny wsłuchiwały się w każdy trzask dochodzący z lasu, ja spotęgowałem jeszcze atmosferę jak wspomniałem o "Bułgarskich Niedźwiedziach Ludojadach" (hi,hi) - było jak w filmach Chiczkoka!
No wraca Słoma, i nie wiezie całej butelki tylko pół, no dobra powinno starczyć na dziesięć kilometrów, całe szczęście, że sam zatankował do pełna. Odpalamy TDM-kę, prowadzi do CPN-u Słoma i jedziemy, jedziemy, jedziemy...
Dziesięć kilometrów dawno minęło, a my jedziemy nadal, co jest ?
Znów braknie mi paliwa, więc zlewamy w szklankę od Jacka, połowa idzie w ziemię, a na pytania gdzie jest ta stacja Słoma nie odpowiada, potem brak Iziemu i tak zlewając raz do mnie raz do niego brniemy dalej.. Później po latach Słoma powiedział mi, że specjalnie ominął stację, żeby przeżyć przygodę, bo "przygoda musi być" ale czy mu wierzyć?
Ja chciałem dojechać do Lozenca - miejscowości w której byłem na wczasach w 1979 roku, i było tam zajefajnie, a reszta chciała zatrzymać się byle gdzie.
W końcu wjechaliśmy do jakieś miejscowości i wszystkim zabrakło już paliwa. Oglądamy zapyziały kemping i wszyscy prócz mnie chcą już tu spać, ja chcę do Lozenca!
Atmosfera siadła, oczywiście winny ja, był otwarty jeszcze jakiś sklep więc kupujemy chociaż żarcie i picie i co dalej? Słoma mówi "jak chcesz dalej jechać to załatw paliwo"
ja na to, a żebyście wiedzieli, że z pod ziemi a załatwię!
Wychodzę na główną drogę i słyszę w oddali jakiś dwusuwowy motocykl! Wylatuję przed niego wymachując kaskiem, żeby wiedział, że my też motocykliści zatrzymuję go. Za chwilę mamy całe dziesięć litrów, co prawda nisko oktanowej, ale benzyny!!!
Jedziemy dalej do mojego Lozenca!. Po drodze zatrzymuje nas jeszcze patrol policji i dokładnie sprawdza dokumenty, a następnie serdecznie nas przepraszają, że zdarzają się kradzieże motocykli turystą i przez to nas tak kontrolowali.
Wreszcie wjeżdżamy do Lozenca! Krążymy trochę, bo nie mogę przypomnieć sobie drogi do fajnego kempingu, w końcu wjeżdżamy na byle jaki i zmęczeni rozbijamy się byle gdzie. Idę na plaże przywitać się z Morzem Czarnym i magle słyszę krzyki Eli i Doroty zmęczone niemiłosiernie, że gdzie je tu przywiozłem, że jest okropnie i wo gule całe zmęczenie i wspomniana już Hiszpanka to prze ze mnie ! (w nocy wszystkie koty są czarne...)
Mam dość, rozbijam namiot wsiadam na motocykl i jadę w cholerę. Dojeżdżam do miasta a tam jeszcze zabawa w najlepsze, no ale jak wypiję drinka to jak wrócę?. Kupuję więc 0,75L, arbuza, chleb i jakąś kiełbasę i wracam. Wszyscy już śpią, ja palę sobie małe ognisko, otwieram Bułgarską wódę i czekam na wschód słońca, żeby porobić zdjęcia motocyklom. Wyszła z tego taka sesja:



Na drugi dzień wita nas wspaniała pogoda, dziewczynom wróciły uśmiechy i decydujemy się zostać tu trzy dni. Po śniadaniu na plażę i całodzienne pławienie się w ciepłej (25stopni!) wodzie. Jackowi spodobała się olbrzymia meduza, nie wspomnę do czego by mu się przydała...
Zgubiłem na plaży kluczyki do TDM-ki, szukaliśmy z godzinę i nic. W końcu zrezygnowani idziemy do plażowej knajpki by coś zjeść i wypić i siedzące obok nas Niemki jakoś zorientowały się, że kluczyki które znalazły pół godziny temu na plaży należą do mnie!!!
To się nazywa szczęście no nie?
Przez całe trzy dni używamy we wspaniałym Lozencu, a wieczorami imprezy w knajpkach gdzie wszystko dla nas było śmiesznie tanie, np. 50 gr. Smirnoffa kosztowało nas w knajpce ok. 3 zł!!! No ale jak to my zaradni Polacy, taki Smirnoff 0,75L kosztował obok w spożywczym coś koło 17 zł więc Ela zawsze miała go w torebce i dolewała do drinków.
Kelnerki nie nauczone napiwków, jak dostały coś to były tylko nasze, do prywatnej dyspozycji. Bawiliśmy się świetnie przebijając nawet Niemców którzy też tam prócz nas i Bułgarów byli i jak wiecie potrafią bawić się w knajpach.
Jako, że do Lozenca zawsze przyjeżdżali Polacy przebojem dyskotek była melodia z Czterech Pancernych. Bułgarzy z Lozenca darzyli nas olbrzymią sympatią chwaląc się tym, że do nich przyjeżdżali Polacy i nauczyli ich porządku, a do miejscowości obok Czechosłowacy i tam jest syf - faktycznie tak było, a sam Lozenec przypomina nasze nadmorskie miejscowości, no tylko pogoda i woda są o wiele lepsze!.
A cha są tam jeszcze błota lecznicze co widać na pierwszym zdjęciu.

No ale co dobre to szybko się kończy, musimy jak to mówi Słoma "napierać" dalej.
Dorota chciała do dużej miejscowości do Burgas, ja bym został jeszcze, szczególnie, że na koniec znalazłem do wynajęcia za grosze piękne drewniane domki z dużymi tarasami z widokiem na morze. No ale w głosowaniu przepadłem (pieprzona demokracja).
Oszczędny jak zwykle Słoma wymyślił, że wcale nie musimy płacić za pobyt i znalazł objazd bramy głównej od campingu przez bezdroża, i tak zrobiliśmy w kulki tym razem Bułgarów...
Jedziemy krótki odcinek do Burgas, upał straszny, więc ja jak zwykle w gaciach. Nagle zrywa się ulewa stajemy gdzieś pod drzewami ale nie przechodzi, rzeczy mam w torbach pomocowane gumami i nie chce mi się ich na ten kawałek wyciągać. W końcu decydujemy się na dalszą jazdę w deszczu, Słoma prowadził ok 100-120 km/h, ja w gaciach, w kasku bez szczęki i szyby, kurde każda kropla (a były ogromne!) bolała jak strzał z wiatrówki!
W końcu nie wytrzymuję zatrzymujemy się na Luk Oil (Ruskie stacje benzynowe) i zmarznięci wchodzimy do środka żeby się ogrzać a tam włączona klima...
Okazało się, że w Burgas, nie ma wo gule zaplecza turystycznego, nawet campingu, jedziemy więc dalej w ciemno szukając miejsca na wypoczynek.
W końcu zatrzymujemy się w jakimś pokomunistycznym ośrodku wczasowym w który nie miły nadzorca protestuje przeciw postawieniu motocykli pod wynajętym kiepskim domkiem.
Zostajemy tam chyba z dwa dni, ludzie tak brudnej plaży jeszcze nie widziałem Słoma wymyślił, że oni cały rok zbierają butelki plastikowe i reklamówki, żeby potem je tu wyrzucić, do tego jeszcze nie daleko swoje ujście miała rzeczka a raczej ściek z pobliskiego miasteczka. Ogólnie syf.
No ale czas ucieka i po dwu dniach znów siedzimy w siodłach i kierujemy się na słynne Złote Piaski. Kurcze, ale tam się budowało luksusowych hoteli!, podobno właścicielami większości Niemcy, wtedy Bułgaria nie była jeszcze w UE.
Podjeżdżamy motocyklami na plaże jednego z takich super ośrodków, tam ceny już takie same jak u nas, jak nie wyższe.
Słoma namawia mnie na przejażdżkę na pontonie ciągniętym za ślizgaczem Yamahy z silnikiem 1300 ccm. Jak wsiadamy w niego mówimy Bułgarom z obsługi, żeby się postarali, bo my motocykliści i nie łatwo nas przestraszyć! Kuu..wa co się działo...
Wyobraźcie sobie : siedzicie dupą na podłodze z gumy grubości ok. 3 mm, latacie w powietrzu i lądujecie na fale które przy prędkości ponad 100 km/h są twarde jak beton. W każdym razie tyłki poobijało nam nie miłosiernie, a Jacek ściskając uchwyty zgubił zegarek który kupił przed wyjazdem za 500 Euro.

No ale jeszcze tego dnia mamy w planie dojechać do Rumuni, więc "napieramy" dalej.
Droga do granicy oddalała się od wybrzeża i turystów, więc bieda pokazywała się coraz większa. Częstym widokiem były (jak je nazwać?) dziwki przy drodze pilnowana przez swych opiekunów czyli Milicjantów z drogówki - z czegoś trzeba żyć!
Nawet przy jednej zatrzymałem się i zaproponowałem "pozowane" zdjęcie na które chętnie się zgodziła, ale Ela dość energicznie zaprotestowała...
Częstą wizytę składaliśmy w przydrożnych barach gdzie przebojem była " ciorba de burta" czyli coś w rodzaju naszych flaków, ale na śmietanie. Do każdej porcji na talerzyku były dwie papryczki cili, które uwielbiam a reszty towarzystwa były za ostre. Pamiętam zdziwienie Bułgara jak zjadłem wszystkie 10 szt które były przeznaczona na pięć osób do jednej porcji zupy - pycha!!!
Pod przeprawę promową przez Dunaj i jednocześnie granicę podjechaliśmy późną nocą (pierwsze zdjęcie) i zmęczeni, ale szczęśliwi leżąc na motocyklach popłynęliśmy do Rumunii.
Na trzecim trzymamy jakąś prawie metrową rybę.

Przy zjeździe z promu dzieciaki podpuściły mnie i pięknie poooojechałem na kole pod górkę (mogłem bo Ela szła na pieszo). Zapytani o hotel wszyscy pokazywali w prawo i zapewniali, że tylko kawałek. I TAK BYŁO !
Ludziska jak wjechaliśmy pod ten pałacyk strzeżony przez ochroniarzy na wieżyczkach z
kałachami w rękach głupio się poczuliśmy. Jak zobaczyli motocykle zaraz najładniejsze dziwki wyszły przed hotel nas powitać, okazało się, że to jest taki duży burdel prowadzony przez mafie. Wśród dziewczyn które wyszły nas powitać jedna była zjawiskowa, nawet Ela przyznała, ze jest śliczna. Po krótkich negocjacjach pozwolili nam rozbić się na tyłach hotelu na plaży przy Dunaju, oczywiście za friko. Nikt nie chciał iść do hotelu, więc wybrałem się a Elą sam na kolacje, gdzie w miłym towarzystwie spędziliśmy podniosły wieczór. Magia tego miejsca sprawiła, że Jacek rano narzekał na hałasy wydobywające się z naszego namiotu - ja byłem cicho.
Spaliśmy jak aniołki pilnowani przez mafiozów z kałasznikowami!
Co prawda rano obudziła nas motorówka którą przemycali papierosy do spółki z Bułgarskimi celnikami, ale traktowaliśmy to jak dodatkową atrakcję.
Wieżyczki wartownicze widać na dwóch ostatnich zdjęciach powyżej.
Rano pakowanie i dalej w drogę, przed nami mekka motocyklistów z całej Europy czyli przejezdna tylko od połowy czerwca do połowy września Trasa Transfogarska (resztę miesięcy przykryta śniegiem).
Ale o ty po tym.
Przy wyjeździe z hotelu-burdelu pierwsza i jedyna awaria motocykla przydarzyła się mi, poluzował się podnóżek, ale szybko opanowaliśmy sytuacje i drogami obsadzonymi orzechami włoskimi podążaliśmy w kierunku Bukaresztu.
Podczas przejazdu przez jakieś miasteczko cyganki obrzuciły nas kamieniami, ja dostałem w kolano, ale na szczęście miałem ochraniacze, jak się zatrzymaliśmy zdążyły uciec.
Nie wiedzieliśmy dlaczego to zrobiły, być może nienawidzą obcokrajowców.
Przed Bukaresztem podjeżdżamy na Luk Oil, nie mieliśmy ich Lei (waluty) ale na oknach były nalepki Visa, Master Cart itd. Jako jedyny miałem kartę, tankujemy więc wszystkie moto po korki i idę płacić. Okazało się, że jak chcemy płacić kartą to trzeba najpierw u nich zgłosić, a tak ona już sobie nabiła na kasie gotówkę i nic nie da się zrobić, musi być gotówka!
Tłumaczę idiotce, że ma zrobić korektę, bo gotówki nie mamy, doszło do awantury, ja w pewnym monecie zakląłem ku..wa jasna! a ta to jedno zrozumiała i zaczęła wykrzykiwać : ku..wa, ku..wa Polako, Polako! To do niej tylko dotarło, że jesteśmy z Polski, widocznie już jakiemuś naszemu rodakowi wycięła taki numer... Skończyło się na tym, że ja z Izim pojechaliśmy szukać bankomatu, a reszta załogi z moim motocyklem została jako zakładnicy, ręce opadały.
Przypomniała mi się jeszcze podobna sytuacja w Bułgarii gdzie podjechaliśmy pod "CPN" którego drzwi i okna były pooblepiane naklejkami kart kredytowych z całego świata i po zatankowaniu idę płacić a tam się okazuję, że kartą nie wolno!
Na moje pytanie co robią te naklejki w drzwiach i oknie, sprzedawca dumnie odpowiedział, że ładnie wyglądają!...
Nic to, przygoda musi być.
Wjeżdżamy do Bukaresztu w ogromnym upale kierujemy się na drugą na świecie po Pentagonie budowlę pod względem powierzchni czyli kompleks pałacowy wymyślony przez ich chorującego na "kompleks wielkości" byłego władcy Nicolae Ceausescu.
Żeby wybudować to pompatyczne paskudztwo wyburzył całe zabytkowe centrum miasta.

Zaliczamy "zestaw obowiązkowy" do zwiedzania, jemy pyszną "Ciorbe de Burte" w pilnowanej przez ochroniarzy restauracji (zwykły Rumun z ulicy tam nie miał wstępu), i uciekamy z rozpalonego słońcem miasta - kierunek Góry Fogarskie!!!
Po drodze gubimy się, ale szczęśliwie się odnajdujemy. Czym bliżej Trasy Transfogarskiej tym chłodniej ponieważ cały czas wjeżdżamy coraz wyżej. Po drodze kupujemy za grosze od miejscowych górali ich słynną 70-cio procentową śliwowicę, czyli Palinke nazwaną tak od nazwiska pierwowzoru hrabiego Drakuli zwanego jako Wład Palownik dawnego władcy tej krainy zwanej Transylwanią.
Wład dał się poznać jako niezłomny i okrutny obrońca tych ziem przed Turkami, a najbardziej znanym jego wyczynem było robienie "dekoracji" przydrożnej przed atakującymi go Turkami, składającej się z jeńców tureckich nabitych na pale i ustawionych w szpaler szeroki na kilometr i długi na trzy. Samych pali miało być ponoć dwadzieścia tysięcy.
Wład Okrutnik!
Droga pnie się coraz wyżej, zmienia się roślinność i robi się coraz chłodniej.
Dojeżdżamy na parking pod górą na której szczycie są ruiny zamku Drakuli, ale żeby tam wejść czeka nas ponad 40-to minutowa wspinaczka po stopniach wykutych w skale - ja z kobietkami rezygnuję, ale Słoma z Izim wspinają się.

Jedziemy dalej w słynną Transfogarską, coraz częściej widujemy bikerów z tablicami z całej Europy, robi się ciemno i zaczynamy rozglądać się za miejscem na biwak. W Rumuni wolno jest się rozbić z namiotem w dowolnym miejscu nawet w Parku Narodowym przez który przejeżdżamy. Gdy przeleciało nam przed nosem stado dzikich koni, stajemy, strach jechać dalej po ciemku, znajdujemy parking z budką na kołach w której można coś gorącego zjeść.
Słomy się nie podoba i chce jechać dalej, facet nas ostrzega, że to jest ostatnie miejsce gdzie można postawić namioty, ale dajemy się namówić Słomie i jedziemy dale coraz wyżej i wyżej, w końcu zmęczeni zatrzymujemy się w ślepym zaułku drogi gdzie już tylko skały i śladu ziemi by wbić śledzia. To miejsce z kolei mi się nie podoba więc zawracamy z Elą do parkingu z budką i tam znajdujemy kawałek ziemi z trawą gdzie rozbijamy namiot.
Rano jak dojeżdżamy do reszty zauważamy, że miejsce w którym się rozbili było wykorzystywane jako śmietnik, ale nic to, "przygoda musi być"
Kilka słów o samej Trasie Transfogarskiej. Jest to najwyżej położona droga w tej części Europy, 2300 m.n.p.m. a najwyższy punkt 2540 m. na jednym ze zdjęć wklejonych niżej stoimy przy białej tabliczce oznaczającej to miejsce. Trasa, powstała na przełomie lat 60-70tych i wybudowano ją za panowania Nicolae Ceausescu, miała umożliwić sprawne przemieszczenie wojsk z jednej strony Karpat na drugą, ponieważ bał się rewolty po drugiej stronie Karpat i zablokowania przełęczy górskich. Tedy miały jechać czołgi.
Druga wersja jest taka, że miała prowadzić do jego daczy. Krążą legendy, że podobno wyrysował ją na mapie po pijaku i jak prowadziła przez środek góry to ją (górę!) rozwalali na pół! I takie góry z przyczepionymi do nich tarasami z drogą widzieliśmy !



Tu powyżej i poniżej (wskazuję te miejsca) Widać te tarasy a potem jest zdjęcie Eli jak już jesteśmy na nich. Minę ma nie wyraźną.




Cała trasa ma ponad 150km, a część południową po której wjeżdżaliśmy łączy z północną mokry tunel. Jako, że zakręty przed szczytem i sama droga były coraz wspanialsze wyrwałem do przodu i zostawiając towarzystwo nie dałem się wyprzedzić jakiejś grupie bikerów na sportach co widać po minie Eli na niektórych zdjęciach.
Wyobraźcie sobie jakie zdziwienie nas ogarnęło po przejechaniu tunelu na szczycie, od południowej strony słońce, rześkie powietrze ale w miarę ciepło tym czasem z drugiej strony temperatura koło zera, zachmurzenie całkowite i śnieg leżący na zboczach!
Poczekaliśmy za resztą i porobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia, które niestety nie oddają nawet w ¼ widoków którymi się zachwycaliśmy.
Zjazd w stronę północną też w pojedynkę z Elą, ludzie co się działo, kilka uślizgów koła nad przepaściami z których jeden dość mocny, po drodze spotkałem przed sobą na serpentynach dwa wypasione (chrapy wlotu powietrza nad kabinami, itd) Landrowery które z szacunkiem przede mną zjechały z drogi i przepuściły mnie, napisze tylko, że zagotowałem tylny hamulec i zjechałem nowe przed wyjazdem klocki i już do samej Środy Wlkp. jechałem tylko z przednim. Właśnie wtedy odkryłem technikę dohamowywania tyłu przy składaniu się w zakręt - moto składa się sam. Muszę się pochwalić, że jak czekałem na dole na "CPN-ie" za resztą ekipy, wspomniane Landrowery się zatrzymały i wyszli z nich Angole i klepiąc mnie po plecach wykrzykiwali "good motorcycle racer" Byłem dumny jak paw.
Jedziemy przez następne góry ku granicy z Węgrami, pogoda zaczyna się psuć i dogania nas wieczór. Słoma zatrzymuje się przy jakimś hoteliku, ale ja jeszcze chcę jechać, pokazuje więc mi na mapie jakie olbrzymie góry przed nami, ale ja nalegam bo muszę być na poniedziałek w pracy a była już sobota. Niebo zalegały czarne chmury złowieszczo zapowiadające deszcz, ale ja byłem nie ugięty.
"Dobrze" mówi Słoma, ale zobacz co się dzieje na niebie i na mapie nie ma żadnych miejscowości w których może być jakiś nocleg. i cokolwiek się stanie "będzie na Ciebie!"
Jedziemy więc dalej i zaczynam wątpić w to co robię, zaczyna padać deszcz, robi się ciemno a droga zamienia się w wąską ścieżkę pełną obsypujących się kamieni, już czuje co sobie wszyscy myślą!
Najgorsze jest to, że zupełnie nie wiemy gdzie jesteśmy i jak długo jeszcze droga będzie piąć się pod górę. Zaczynaliśmy przemakać i przemarzać, aż tu nagle za jakimś kolejnym wzniesieniem znika jak ręką odjął deszcz, ukazuje się nam rozgwieżdżone niebo i coraz ładniejsza droga prowadząca w dół!!! Przygoda musi być!!!
Kilkanaście kilometrów dalej wjeżdżamy do miasteczka gdzie wynajmujemy piękny hotelik w którym dopiero po mojej awanturze włączają nam zmarzniętym ciepłą wodę.
Rano szybka pobudka śniadanie w cenie 10 Euro od osoby za hotel i kierunek - granica Węgierska, czyli jakieś 60 km gdzie Słoma zauważa, że zostawił w hotelu paszport i musi się po niego cofnąć, co robić ja z Elą nie mamy już czasu, nawraca więc sam, czeka na niego Izi a ja z Elą samotnie biję mój rekord przejazdu, trudno go nazwać jednodniowym ponieważ jedziemy od niedzieli 9-tej rano od wyjazdu z hotelu do poniedziałku 6-tej rano do Środy Wlkp.! Równe 1200 km!
Tu podziękowanie od Eli gdzieś w Słowacji za dowiezienie w całości:

Po drodze oczywiście postoje na żarcie i kilku godzinny pobyt w Zakopanym.


Z Zakopanego jeszcze 500 nocnych i okropnych kilometrów do domu.
Powiem tylko, że nad ranem w Jarocinie trzaskałem się po pysku, żeby nie usnąć ze zmęczenia, ale co tam PRZYGODA MUSI BYĆ !!!
Reszta załogi dobiła dzień później zaliczając nocleg w Słowacji, a Izi miał spotkanie trzeciego stopnia z jakąś babką za kierownicą katamaranu w Polsce, ale nic poważnego się nie stało
Podsumuję jeszcze, że przekroczyliśmy razem 12 granic, przejechaliśmy 6200 km i osiągnęliśmy zamierzone cele i wkleję mapkę z zaznaczonymi trasami naszych wojaży która wisi na ścianie u mnie w sklepie.

Wszystkim którzy dobrnęli do końca dziękuję za wytrwałość, i liczę na wyrozumiałość przy ocenianiu moich talentów pisarskich.


Cichy kocham takie opowieści co było dalej
Słoma i te jego wnoski ha ha ha ha oraz jak długo się macie zamiar kąpać .................co było dalej
No wycieczka fajna, az sie fajnie wszystko czyta..
No i czekam na reszte
Pozazdrościć takiej przygody. Cichy nie załamuj się , pisz dalej...czekamy.


cichy, jak zwykle opis ZAJEBISTY mam nadzieję że i mnie kiedyś takie przygody spotkają - na innych kontynentach...

dziunia, Słoma może wy coś dopowiecie
Kurde się uśmiałem czytając to wszystko ....a IZI wygiety w S pobił wszystko ha ha ha ....nie moge doczekać się reszty.
To dopiero jest połowa, będę musiał się streszczać.
Cichy nic nie streszczaj , pisz co było bo jaja jak berety.
ludzie co ja mam pisac ja tam byłem i nie zawsze było tak tęczowo ale generalnie cichy jest niedozastompienia na takich wyprawach
Mi się najbardziej papa śmiała jak słoma dostał szprycę zimnej wody między pośladki
Opis ciekawy czekam na cd
Szkoda że takie ciekawe nie były lektury w szkole może bym je czytał. Mnie rozwaliły te smierdzące giry normalnie jazda na maxsa . Cichy dawaj dalej bo jak przyjdzie wiosna to nie będziesz miał czasu a my czekamy na C.D.
jasiu prosze napisz jeszcze cos dzisiaj bo jak spojże przez okno to wydaje mi się ze ta zima nigdy sięnie skończy a miało być ocieplenie klimatu gówno prawda ajak czytam to jakos cieplej na sercu

Fajne chłopaki, ale co dla mnie nie zrozumiałe nie mogli uwierzyć, że można wypić duszkiem szklankę wódy, co musiałem zademonstrować im dwukrotnie, ponieważ za pierwszym razem nie zdążyli porobić zdjęć

Dobre,dobre

Super,piękna przygoda.
Dla wszystkich uczestników wyprawy,a szczególnie tej piękniejszej połowie,wyrazy uznania.
Niezapomniana przygoda. SZACUN CICHY za takie wojaże .
Opoiweść i przygoda po prostu brak słów. .......szacun
to jest streszczenie? - to nie proszę o szczegóły!
Szacuneczek. Wyprawa na 5+ ,jestem pod wrażeniem.
pozdrawiam